Nietypowa Matka Polka o emigracji: Poglądy dość dużej części polskiego społeczeństwa od zawsze były mi obce

- Porównywałam nas do gości, którzy przyjeżdżają do gospodarzy, tłumacząc, że jeśli będziemy mili, życzliwi, otwarci na asymilację i okażemy szacunek do zasad, jakie panują w domu gospodarzy, to wszystko będzie dobrze. Niestety myliłam się - tak wyglądały początki życia w Anglii Anny Szczepanek, mamy czterech synów, prowadzącej bloga Nietypowa Matka Polka.

Jesteś mamą czterech chłopców. Czy zawsze marzyłaś o dużej rodzinie?

Uwielbiam dzieci, chyba nawet bardziej niż większość dorosłych. Są wspaniałe: mądre, szczere, tolerancyjne. Tak naprawdę nie zwracają uwagi na różnice, na żadne cechy zewnętrzne czy zależności, jakie między ludźmi panują. Są otwarte, ciekawe świata, niezwykle kreatywne i potrafią się zachwycać drobnostkami. Niestety z wiekiem te cechy często zanikają, zatem nie mogło być inaczej, musiałam mieć gromadkę, żeby ktoś mnie nauczył na nowo, jak powinno się żyć (śmiech).

Chyba w wielodzietnej rodzinie nie ma czasu na nudę? Jak wygląda twój zwyczajny dzień?

Jak to się mówi: "Kto był gościem w naszym domu, ten w cyrku się nie śmieje". A tak poważnie, to przy czwórce dzieci jest przede wszystkim gwarno i zawsze jest co robić. Myślę, że nasz dzień wygląda całkiem przeciętnie, jak w wielu polskich domach. Wstaję pierwsza, bardzo wcześnie i ostatnia kładę się spać, zazwyczaj po to, żeby móc trochę popracować. Właśnie ze względu na ten gwar i liczbę dzieci, praca w domu w ciągu dnia nie zawsze jest łatwa. Trzech z czterech synów uczy się, każdy w innej szkole. Rano bywam sama z najmłodszą latoroślą i to są właśnie te chwile tylko dla niego. Codziennie staramy się z mężem wygospodarować osobny czas dla każdego z synów, żeby zwyczajnie móc z nimi pogadać nieco więcej poza standardowe "co w szkole?". Chcemy dowiedzieć się, jak im minął dzień, czy wszystko w ich życiu jest ok, a jak nie, to w miarę możliwości i potrzeb, na bieżąco pomóc im rozwiązać ich problemy.

Według mnie to bardzo ważne, zwłaszcza w rodzinach wielodzietnych, żeby dzieciaki miały swoją przestrzeń na indywidualizm i dostawały uwagę rodziców nie tylko grupowo.

A lubicie spędzać razem czas, dbasz o rodzinne rytuały?

Popołudniami czy w wolne dni sporo rzeczy robimy razem. Gramy w planszówki lub karty, czytamy, pieczemy, tworzymy przeróżne ozdoby, od takich z papieru, po takie z drewna, chodzimy na spacery czy jeździmy na wycieczki. Nic wielkiego, ale to nas zbliża do siebie i łączy naszą rodzinę. Staramy się po prostu tworzyć miłe, wspólne wspomnienia. Co oczywiście nie oznacza, że nigdy się nie spieramy. Nietrudno o kłótnię, zwłaszcza przy tak wybuchowych mieszankach charakterów, jak nasze (śmiech).

Synowie są do siebie podobni czy każdy jest inny? Starsi zajmują się młodszym rodzeństwem, bawią się ze sobą?

Najstarszy syn ma siedemnaście lat, kolejni: piętnaście, siedem i trzy. Wszyscy mają pewne wspólne cechy, ale w gruncie rzeczy każdy z nich jest inny. Najstarszy syn, Polo jest śmiały, odważny, w ekspresyjny sposób wyraża myśli i uczucia. To typ indywidualisty, wolnego ptaka. Nie cierpi żadnych ograniczeń, schematów i od małego zapowiada, że nigdy nie zdecyduje się na własne potomstwo. Kolejny, Tybo, odwrotnie. To bardzo dobrze zorganizowany, dojrzały, poukładany i bardzo rodzinny człowiek, któremu w przyszłości, marzy się m.in. wielodzietna rodzina. Siedmioletni Eli, to szalona kula pozytywnej energii. Maksimum optymizmu i kreatywności. A najmłodszy, Julek, to czysta radość wymieszana z ciekawością świata. Starsi chłopcy czasem bawią się z młodszymi braćmi, czytają im, czy w jakikolwiek inny sposób się nimi opiekują. Zdarza się też, że potrafię ich o to poprosić, gdy np. pilnie muszę coś zrobić i wolałabym nie mieć wtedy towarzystwa siedmio- i trzylatka. Jednak nigdy nie działa to na zasadzie przymusu czy obowiązku. To w końcu moje dzieci, nie ich.

Od sześciu lat mieszkacie w Anglii. Czy decyzja o przeprowadzce była trudna?

Myśl, że nie będę mieszkała w Polsce, dojrzewała we mnie z wiekiem. Jestem "zwierzęciem" politycznym, po matce. Im bardziej zagłębiałam się w meandry polskiej polityki, tym bardziej byłam pewna, że kiedyś wyemigruję. Do tego dochodzą pewne tradycje i poglądy dość dużej części polskiego społeczeństwa, które od zawsze były mi obce. Mam na myśli chociażby stosunek do feminizmu, wszelkich mniejszości, zwierząt, ateizmu czy innych religii, niż jedyna słuszna w naszej ojczyźnie. Szczęśliwie wyszłam za mąż za człowieka o całkiem innym temperamencie od mojego, ale wyznającego te same wartości, co ja. Decyzja o opuszczeniu ojczyzny, w której się urodziło, wychowało, z którą wiążą się różne wspomnienia, a jednocześnie fizyczne oddalenie się od ludzi i miejsc, które się kocha, chyba zawsze jest w mniejszym czy większym stopniu trudna. Ale w naszym przypadku była dla nas też oczywista. Wiedzieliśmy od dawna, że ten moment kiedyś nastąpi.

Czy twoim synom łatwo było zaaklimatyzować się w nowej rzeczywistości?

Starsi synowie mieli niespełna 11 i 9 lat. Młodszy miał półtora roku, a najmłodszy urodził się już w Anglii. Staraliśmy się przygotować ich na tę rewolucję na tyle, na ile było to możliwe. Dużo rozmawialiśmy na temat angielskiej kultury, historii, tradycji. Porównywałam nas do gości, którzy przyjeżdżają do gospodarzy, tłumacząc, że jeśli będziemy mili, życzliwi, otwarci na asymilację i okażemy szacunek do zasad, jakie panują w domu gospodarzy, to wszystko będzie dobrze. Niestety myliłam się. Przyjechaliśmy w trudnym czasie, w trakcie trwania kampanii brexitowej, która w dużej mierze oparta była na ksenofobii i rasizmie. Odczuliśmy pokłosie podburzania polityków przeciw emigrantom, zwłaszcza że zamieszkaliśmy w małej miejscowości, o bardzo hermetycznej społeczności, składającej się w 98 procentach z białych Brytyjczyków, z których dokładnie taki sam procent głosował za brexitem.

Twoi synowie też tę niechęć odczuli?

Doświadczyli rasizmu w szkole. Usłyszeli np. od innych dzieci, że nie chcą siedzieć z nimi w ławce, "bo są z Polski". Trochę czasu i jeszcze więcej nerwów kosztowało nas opanowanie tej sytuacji. Dziś moje dzieci są polsko-brytyjskie. Wychowane w polskim domu, mówiące piękną polszczyzną i równie dobrze władające angielskim. Kochają bigos, a z drugiej strony ich styl bycia i sposób myślenia bywa mocno brytyjski, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Są w pełni akceptowani przez swoich brytyjskich kolegów i uwielbiają Anglię.

To jest ich dom. Do Polski żaden z nich nie chciałby wrócić z tych samych względów, z których emigrowaliśmy.

 

A tobie łatwo było odnaleźć się w tych nowych emigracyjnych warunkach?

Jedynym trudnym momentem były właśnie te początkowe tygodnie w szkole, podczas których moje dzieci doznawały przykrości ze względu na pochodzenie. Gdy się z tym uporaliśmy, nie miałam jakichś większych powodów do narzekania. Jasne, że tęskniłam i zresztą nadal tęsknię za bliskimi, ale "homesickness", czyli dojmująca tęsknota za domem, mnie nie dotknął. Nigdy nie było też momentu, żebym żałowała decyzji o emigracji czy chciała wrócić. Być może to kwestia właśnie tego, że ta decyzja była bardzo dobrze przemyślana i dojrzewała w nas przez wiele lat. Poza tym mój dom jest tam, gdzie są moje dzieci, gdzie jest mój mąż i gdzie obowiązują wartości, które w życiu wyznaję.

Jakie dostrzegasz największe zalety mieszkania w Anglii?

To teraz przygotuj się na litanię, w końcu z jakichś przyczyn mieszkam tu od tylu lat (śmiech). Nie ma miejsc idealnych, to jest pewne i chciałabym to podkreślić, ale pozytywów wynikających z mieszkania w Anglii jest cała masa i dotyczą różnych sfer życia. Większość urzędowych rzeczy da się załatwić online, a instytucje państwowe są zwyczajnie bardziej ludzkie i przyjazne petentom. Zarobki są wyższe. Ceny - niekoniecznie, zależy, o czym mówimy. Państwo jest bardziej opiekuńcze i w moim odczuciu lepiej traktuje słabszych. Nie istnieje tu polska "tytułomania", do swojego lekarza i nauczycieli synów mówię "na ty", oni do mnie oczywiście również.

Wiele osób zauważa tę brytyjską "grzeczność", chociaż niektórym wydaje się ona sztuczna.

Rzeczywiście częściej używa się tu słów i zwrotów grzecznościowych. Nawet jeśli mechanicznie, co niektórzy zarzucają Brytyjczykom, nadal wprowadza to milszą atmosferę. Ludzie są tu na ogół życzliwsi, bardziej wyluzowani. Wyobraź sobie sytuację, gdy w markecie kasjerki zaczynają między sobą rozmowę w stylu: "Helen, wiedziałaś, że kalafior jest przeceniony? Muszę wziąć do potrawki", a cała kolejka czeka na odpowiedź tej drugiej i nikt nie śmie nawet syknąć: "Szybciej!" czy "Takie rzeczy to po pracy!", a jestem niemal pewna, że miałoby to miejsce w Polsce. Mało tego, kolejny klient spokojnie pyta: "A co to za potrawka, z tym kalafiorem?" (śmiech). Gdy moje dziecko na placu zabaw się przewróci, to zanim do niego dotrę, stojący bliżej rodzice sprawdzają, czy wszystko jest ok. To jest norma. Na spacerze starszy pan pyta, czy pomóc mi popchać pod górkę wózek, bo przecież w drugiej ręce mam siatkę i musi mi być ciężko. Gdy moje dziecko rozpłacze się w miejscu publicznym, to ktoś obcy potrafi podejść do mnie i spytać życzliwie, czy wszystko jest dobrze albo powiedzieć jakieś ciepło słowo do samego dziecka. Nigdy nie spotkałam się w takim przypadku z negatywną reakcją, nikt też nie kazałby mi w takiej sytuacji uspokoić malucha. Dlaczego? Z prostej przyczyny - tu już dawno ludzie wiedzą, że to jest niegrzeczne i takie rzeczy są niedopuszczalne.

A jak oceniasz angielski system edukacji?

Uwielbiam angielską szkołę i panujący tam system, który nie pozostawia wątpliwości, że najważniejsze jest w niej dziecko. "Parents evening", czyli odpowiedniki polskich wywiadówek są cudownie przemyślane. To indywidualne, zazwyczaj dziesięciominutowe spotkania, na które można przyjść z dzieckiem i podczas których omawiane są wszelkie jego sukcesy oraz ewentualne problemy. Dokładnie w takiej kolejności - najpierw chwalenie, a potem to, nad czym trzeba popracować. Nauczyciele przede wszystkim motywują uczniów, starając się za wszelką cenę wykrzesać z każdego dzieciaka coś, w czym jest dobry i dostosować poziom nauczania do jego indywidualnych możliwości.

Chyba angielski system edukacji nie stawia na "wkuwanie materiału"?

Tak, tu nie ma konieczności "wkuwania" czegokolwiek. W moim odczuciu angielska szkoła jest bardziej praktyczna i empiryczna od polskiej. Dzieci poznają wiele zjawisk przez zabawę, wykonują przeróżne doświadczenia i obserwacje, oglądają stosowne filmy, czytają przeróżne publikacje czy rozmawiając z przedstawicielami wielu zawodów lub po prostu osobami, które przeżyły różne sytuacje życiowe czy specjalizują się w jakiejś określonej dziedzinie. Uczniowie przez cały czas są bacznie obserwowani i czynnie wspierani przez personel szkolny. W podstawówce mojego syna dziecko które jest smutne, nadaktywne lub ma po prostu zły dzień może w każdej chwili wyjść do "bezpiecznego pokoju", pełnego poduch, pluszaków i książek, w którym stoi tipi. Dziecko może się tam wyciszyć i uspokoić.

 

Od wielu lat prowadzisz bloga Nietypowa Matka Polka. Twoje wpisy są zabawne, do tego z humorem, a czasem ironicznie komentujesz swoją codzienność. Co było impulsem do jego powstania?

Powstał za namową moich przyjaciół, którzy niejednokrotnie powtarzali, gdy im coś opowiadałam, że powinnam zacząć pisać dla większego grona, aby więcej osób mogło się pośmiać. W najśmielszych snach nie oczekiwałam jednak, że dojdę do momentu, w którym mój felieton na Facebooku potrafi przeczytać 3 miliony osób.

Czy poczucie humoru pomaga ci w codziennym życiu?

Ogromnie. Mam za sobą sporo naprawdę trudnych doświadczeń i odważę się powiedzieć, że dzięki poczuciu humoru jeszcze nie zwariowałam. Albo przynajmniej nie zwariowałam bardziej, bo co do tego, czy nie jestem szalona, zdania są podzielone (śmiech). Poczucie humoru jest dla mnie wszystkim. Bywa bronią, bo gdy życie mnie przerasta i dochodzę do ściany, to zaczynam wszelkie trudności po prostu wyśmiewać i wtedy stają się odrobinę mniej straszne. I bywa tarczą - w myśl tej pięknej zasady "dystans albo wszyscy umrzemy".

Twoje felietony, które znalazły się w książce "Nietypowa Matka Polka" to przede wszystkim historie z życia waszej rodziny. Książkę przeczytał któryś z twoich synów?

Póki co jedynie mój najstarszy syn i bardzo mu się podobała. Ale egzemplarze ze specjalną dedykacją dla reszty też czekają na swoją kolej, w odpowiednim pudełku. Sytuacje opisane w książce są rzeczywiste, choć oczywiście narracja jest z dużym przymrużeniem oka. Ale ja tak właśnie patrzę na życie - z dużym przymrużeniem oka. Koniec końców mam nadzieję, że zarówno ta książka, jak i kolejna, która ukaże się w czerwcu, będzie po prostu dla moich dzieci pamiątką, zapisem wspomnień i zbiorem spostrzeżeń ich matki.

Nie unikasz jednak też trudnych tematów w swoich felietonach. Piszesz o problemach w kościele katolickim czy strajku kobiet…

W pierwszej książce postawiłam raczej na lekkie tematy. Ale życie nie zawsze jest lekkie, łatwe i przyjemne. Obecna sytuacja w Polsce jest, jaka jest i należy o tym mówić. Pochylenie się nad problemami, zamiast zamiatać je pod dywan, to zawsze pierwszy impuls do działania. Jestem Polką i jestem kobietą. Żyję na obczyźnie, nie mogę czynnie strajkować, ale mogę mieć swój mały wkład w tę "rewolucję". Skoro mam duże zasięgi w mediach społecznościowych, a mój głos może być słyszalny choćby dzięki książce, to staram się to wykorzystywać. I choć komuś może wydawać się to niewiarygodne, spotykam się z ogromnym odzewem, że to, co robię, ma sens. Dostaję wiele wiadomości od kobiet, które dziękują mi za motywację, bo po przeczytaniu moich tekstów, postanowiły przemyśleć swoje życie, zdobyć się na odwagę i dokonać w nim zmian, o których od dawna skrycie marzyły. Powiem ci, że nie ma dla autora większej satysfakcji i "kopa" do dalszego pisania, niż przeczytać takie słowa od czytelniczek. Stąd czuję, że muszę wesprzeć i te kobiety, które dziś walczą na ulicach w słusznej sprawie.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.