Magda wygrała z nowotworem krwi. Dla syna. "Zatrute ciało bolało w każdym miejscu"

Magda pokonała chłoniaka Hodgkina - rzadki, trudny do zdiagnozowania nowotwór krwi. Bała się nie tylko o siebie, lecz także o swojego syna. To on pomógł jej wrócić do zdrowia, chociaż miał wtedy zaledwie cztery i pół roku.

Magda ma 44 lata, mieszka w Warszawie, pracuje jako kierowniczka do spraw rozwoju sieci sprzedaży we francuskiej korporacji. Niemal pięć lat temu usłyszała diagnozę: chłoniak Hodgkina - nowotwór krwi. Wtedy myślała, że nie doczeka swoich czterdziestych urodzin. Jej syn miał cztery i pół roku. Pomyślała, że nie może go zostawić, jest dla niej najważniejszy. Magda jest zadaniowcem. Powrót do zdrowia potraktowała jak kolejne wyzwanie. Po prostu postanowiła, że wyzdrowieje i tak też zrobiła. A nie było łatwo.

Jesteś dziś zupełnie zdrowa?  

Tak. Staram się już nie bać o swoje zdrowie, nie myśleć, że coś mi grozi. Strach nie powinien determinować działań w naszym życiu. Wolę, jak kieruje mną szczęście. Ta choroba to dla mnie ogromna lekcja. Lekcja pokory, zrozumienia, doceniania tego, co mam w życiu, cieszenia się każdą chwilą, drobiazgami. Ale to też moment, w którym zrozumiałam, że czas przewartościować swoje życie, zadbać o siebie, zmienić niektóre nawyki - lepiej jeść, uprawiać więcej sportu itd. Postanowiłam też skończyć kolejne studia podyplomowe, zmienić otoczenie, przeprowadzić się w nowe miejsce, znaleźć balans między życiem zawodowym i osobistym, otworzyć się na nowe. Poza tym zrozumiałam, że też jestem ważna, że też muszę mieć czas tylko dla siebie, tylko swoją przestrzeń. I nie ma w tym egoizmu. 

Kolejny antybiotyk, żadnych zmian. Wyniki podstawowych badań były złe, pogłębionych jeszcze gorsze. Żaden z lekarzy nie wiedział, jaka jest przyczyna.

W jakich okolicznościach poznałaś diagnozę?  

Z natury jestem bardzo dynamiczną, energiczną osobą. Mam pełno pomysłów, chęci działania. Nagle przestałam mieć siłę na cokolwiek, trudno było mi wstawać codziennie rano z łóżka, wejść pod prysznic, zająć się dzieckiem, jechać do pracy i cieszyć się codziennością. Czułam się chora, miałam dreszcze, stan podgorączkowy, przewlekły kaszel. Skonsultowałam się z lekarzem. Diagnoza banalna - angina i antybiotyk. I tak przez pół roku. Kolejny antybiotyk, żadnych zmian. Wyniki podstawowych badań były złe, pogłębionych jeszcze gorsze. Żaden z lekarzy nie wiedział, jaka jest przyczyna. Wszyscy próbowali leczyć skutki. W końcu przyszedł krytyczny moment, kiedy ciało odmówiło współpracy i na trzy tygodnie trafiam do szpitala. Długa diagnostyka, konsultacje z lekarzami chyba wszystkich specjalizacji ujawniły prawdziwą przyczynę fatalnego stanu zdrowia - nowotwór krwi - chłoniak Hodgkina. Trudny w wykryciu, niemalże bezobjawowy, w ukryciu wyniszczający organizm.  

Jaka była twoja pierwsza myśl?  

Pojawia się tylko jedna - umieram. Chwilę potem zaczęłam się zastanawiać, ile mi jeszcze zostało czasu. Jak mam uporządkować wszystkie sprawy? Przecież mam syna, który ma cztery i pół roku... To niemożliwe, abym nie doczekała momentu, w którym będzie dorosłym mężczyzną... Nie mogę go zostawić, bo jest dla mnie najważniejszy na świecie. Komuś z zewnątrz bardzo łatwo mówić, że "rak to nie wyrok". Z perspektywy osoby, która dostaje taką diagnozę, na początku nie ma miejsca na optymizm. On przychodzi z czasem, ale kwestia powrotu do zdrowia do samego końca i jeszcze długo później jest największą niepewną. 

Jak wyglądało leczenie? 

Proces leczenia w Narodowym Instytucie Onkologii im. Marii Curie-Skłodowskiej w Warszawie trwał równo rok. Przeszłam szesnaście agresywnych tzw. czerwonych chemioterapii, a potem dwadzieścia sesji radioterapeutycznych. Na szczęście dały efekt. Miałam wspaniałą panią doktor, Barbarę Brzeską, która dała mi wiarę i nadzieję, że będę zdrowa. Już na pierwszym spotkaniu wiedziałam, że jakaś magiczna moc czuwa nade mną, że właśnie ona jest moim lekarzem prowadzącym. 

Najtrudniejsze były pierwsze chemioterapie. Zatrute ciało bolało w każdym miejscu. Nie mogłam jeść, pić, wstać, nawet usiąść. Wcześniej schudłam 12 kg, ale każda kolejna chemioterapia dorzucała mi kilogramy. Ciało miałam jak gąbka, opuchnięte, twarz jak u chomika. Zaraz po drugiej chemii wypadły mi włosy - ciemnobrązowe, długie, piękne, które zawsze były moim atutem. Koszmarny moment, myślę, że tylko kobiety go zrozumieją. Do tego mocno przerzedzone brwi i rzęsy, ziemisty kolor skóry, w dekolt wszyty port, bo żyły odmówiły współpracy. Chodzące nieszczęście. 

Magda potraktowała powrót do zdrowia jako kolejne wyzwanie.Magda potraktowała powrót do zdrowia jako kolejne wyzwanie. Shutterstock/fizkes

Komuś z zewnątrz bardzo łatwo mówić - rak to nie wyrok. Z perspektywy osoby, która dostaje taką diagnozę, na początku nie ma miejsca na optymizm.

Mimo tego nie chowałaś się w domu...

Nie. W połowie chemioterapii wróciłam do pracy. Miałam indywidualny proces leczenia bez hospitalizacji. Moja lekarka ma indywidualne podejście do każdego pacjenta. Wiedziała, że zamknięcie mnie w szpitalu nie pomoże mi w powrocie do zdrowia. Co dwa tygodnie zjawiałam się tam na chemię, potem dwa dni na L4 i do pracy. 

Bałaś się, że ją stracisz?

Absolutnie nie. Wiedziałam, że wszyscy w firmie na mnie czekają. Miałam ich ogromne wsparcie. 

Czy twój syn wiedział, co się dzieje? 

Gdy zachorowałam, Filip miał cztery i pół roku. Był małym dzieckiem, któremu świat się zmienił z dnia na dzień już po tym, jak trafiłam na kilka tygodni do szpitala. Myślę, że czuł, że sytuacja jest poważna, ale do końca nie miał świadomości jak bardzo. Z rozmów innych ludzi wiedział, że jego mama ma raka, niestety nie udało mi się go uchronić przed tą wiedzą. Dorośli często zbyt swobodnie omawiają trudne tematy w obecności dzieci. Potrafią być w tym bezmyślni, wyrządzając dzieciom dużo krzywdy. Bardzo długo pracowałam nad Filipem, żeby przestał się bać, że może mnie zabraknąć. Mój syn był moją największą motywacją do powrotu do zdrowia. Jestem zadaniowcem i potraktowałam to jak wyzwanie - zwalczyć, wygrać, zapomnieć. Dzisiaj to prosta teoria, historia z licznymi zwrotami akcji, ale najważniejsze, że znalazłam w sobie siłę, aby uwierzyć, że to mi się uda. 

Twoi bliscy stanęli na wysokości zadania? 

Tak. Jestem wdzięczna wielu osobom za pomoc i wparcie. Byli przy mnie w różnych trudnych momentach, krytycznych sytuacjach, kiedy brakowało mi siły albo cierpiałam fizycznie. Jestem wdzięczna rodzicom, lekarzom, pielęgniarkom, wielu osobom z mojej firmy. W takich sytuacjach nie wszyscy się sprawdzają. Część osób nie dała rady, ale nie mam do nich żalu, nie każdy chce, nie każdy ma siłę. Dzięki temu dziś wiem, na kogo mogę naprawdę liczyć. Jednocześnie po wszystkim zdałam sobie sprawę, że mimo że chorowałam otoczona bliskimi ludźmi, byłam w tej chorobie bardzo samotna. Zrozumie to tylko ktoś w takiej samej sytuacji...

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA