Polska mama z Nowej Zelandii: Leciałam prawie 18 tys. kilometrów, żeby urodzić w Polsce

- W Nowej Zelandii kobieta w ciąży nie ma żadnej taryfy ulgowej. Nikt nie ustępuje miejsca w kolejce, nie przepuszcza u lekarza. W pracy też nie ma lekko - mówi Gosia, która od ośmiu lat mieszka w tym kraju.

Gosia ma 34 lata. Osiem lat temu na wakacjach w Kenii poznała Sebastiana, Niemca. Kilka miesięcy po ich pierwszym spotkaniu Gosia przeprowadziła się do Adelajdy w Australii, gdzie Sebastian wtedy pracował. Potem dostał pracę w Wellington - stolicy Nowej Zelandii. Mieszkają tam do dziś. Trzy lata temu urodziła im się córeczka Lily. Gosia na razie jest mamą na pełen etat, ale za kilka miesięcy planuje wrócić na studia.

Ewa Rąbek, edziecko.pl: Mama Polka, tata Niemiec. Lily mówi w dwóch językach?

W trzech, po polsku, niemiecku i angielsku. Póki co ma zdecydowanie największy zasób słownictwa w języku polskim.

W Polsce też się urodziła. Dlaczego?

Kiedy byłam w drugim trymestrze ciąży, przyleciałam na kilka miesięcy do Polski, żeby tam urodzić dziecko. Z perspektywy czasu uważam, że to był świetny pomysł. Poród wspominam naprawdę bardzo dobrze. Niestety nie mam do końca zaufania do nowozelandzkiej służby zdrowia. W przeszłości miałam niezbyt dobre doświadczenia, więc wspólnie z mężem podjęliśmy decyzję, że będę rodzić w Polsce. W tym celu przeleciałam prawie 18 tys. kilometrów.

System opieki nad kobietami w ciąży w Nowej Zelandii nie do końca mi odpowiada. Ciążę prowadzi tutaj jedynie położna. Bardzo trudno dostać miejsce u tych najlepszych. Praktycznie, jak tylko przypuszczamy, że możemy być w ciąży, musimy zacząć dzwonić i pytać, czy dana położna jest dostępna w terminie naszego porodu. Większość z nich nie chce się nawet spotkać z przyszłą mamą aż do trzeciego miesiąca ze względu na to, że spory odsetek wczesnych ciąż kończy się poronieniem. Jeśli są jakieś problemy na początku ciąży, kobiety otrzymują bardzo mało wsparcia. Jeżeli z kolei chcemy, żeby naszą ciążę prowadził lekarz ginekolog, to niestety wiąże się to ze sporymi kosztami.

'Maoryskie słowo whenua ma podwójne znaczenie, oznacza ziemię i łożysko.''Maoryskie słowo whenua ma podwójne znaczenie, oznacza ziemię i łożysko.' Archiwum prywatne

Jak dużymi?

Za wizytę u ginekologa płaci się tu ponad 700 złotych. Poród kosztuje już kilka tysięcy. Ginekolodzy mają najnowszy sprzęt i USG w gabinecie. Położne zazwyczaj przyjmują we własnych domach lub mają małe biura, ale nie mają żadnego sprzętu. Na USG dostaje się skierowanie i jedzie się do osobnego gabinetu. Często nie ma terminów i trzeba czekać lub jechać poza Wellington do gabinetu, który ma jeszcze wolne terminy. Opieka położnej jest bezpłatna. Za wizytę u lekarza pierwszego kontaktu płacimy niecałe dwieście złotych. Jeśli skieruje nas do specjalisty, to już nie płacimy, niestety zazwyczaj długo czekamy w kolejce. Lekarz specjalista decyduje o tym, czy dany przypadek wymaga wizyty od razu, czy nie. Co mnie tutaj też zszokowało to fakt, że kobiety nie chodzą na wizyty kontrolne do ginekologa. Dopiero jeśli mają jakiś problem, idą do lekarza rodzinnego i on decyduje, czy będzie leczył pacjentkę sam, czy odeśle ją do ginekologa.

Jak szybko po porodzie wróciłaś do Nowej Zelandii? 

Gdy nasza córeczka Lily miała dwa miesiące. Bardzo bałam się tak długiej podróży z tak małym dzieckiem. Okazało się jednak, że nie było tak źle. Mała praktycznie cały czas spała. Musiałam ją jednak trzymać na rękach przez większość czasu, bo, mimo że w samolocie na tak długiej trasie dostaje się specjalne łóżeczko dla niemowlaka, Lily ciągle się w nim budziła. Lot, licząc z czasem spędzonym na lotnisku w trakcie przesiadek, trwał w sumie ponad trzydzieści godzin, mieliśmy dwa międzylądowania, w Szanghaju i Auckland, na północy Nowej Zelandii. Na szczęście leciała też z nami moja mama, więc mieliśmy dodatkową pomoc. 

Czy kobieta w ciąży ma tu jakąś taryfę ulgową? 

Nie. W pracy nie ma lekko, ciężarne kobiety pracują tu niemal do porodu. Nikt nie ustępuje miejsca w kolejce ani u lekarza. W Polsce dużo się mówi na ten temat, są organizowane akcje społeczne, które o tym przypominają, plakaty, tabliczki w sklepach, środkach komunikacji. Tutaj nic takiego nie ma miejsca. 

Co cię, jako przyszłą mamę, najbardziej zaskoczyło w Nowej Zelandii? 

Panuje tu sporo ciekawych przesądów związanych z ciążą. Jeśli mama oczekująca dziecka ma zgagę, oznacza to, że dziecko urodzi się z dużą ilością włosów. Jeśli ma koszmary w czasie ciąży, to znaczy, że urodzi dziewczynkę. W Nowej Zelandii niektóre rodziny zachowują tradycję maoryską [Maorysi to autochtoniczna grupa etniczna Nowej Zelandii - przyp. red.], w której zakopuje się łożysko w specjalnym, związanym z historią rodziny miejscu. Ta tradycja łączy dziecko z ziemią, z której pochodzi. Nawet Maoryskie słowo whenua ma podwójne znaczenie, oznacza ziemię i łożysko. Moja koleżanka z pracy zakopała łożyska po dwóch porodach na farmie swoich rodziców. 

Jak tu jest z urlopem macierzyńskim? 

Kobieta, która pracuje na pełen etat, jest uprawniona do 52 tygodni płatnego urlopu po urodzeniu dziecka. W zależności od tego, jak wysokie są jej zarobki, otrzymuje zasiłek w wysokości od około 550 zł do 1800 zł tygodniowo. Jeśli jest zatrudniona na podstawie kontraktu, nie przysługuje jej płatny urlop macierzyński.

A z opieką nad dziećmi?

Bardzo małe dzieci zazwyczaj są oddawane pod opiekę niani lub opiekunki, która opiekuje się kilkorgiem dzieci u siebie w domu. Są też żłobki, czyli day care. Zazwyczaj są to duże ośrodki, gdzie dzieci są dzielone na grupy w zależności od wieku (dzieci między trzecim miesiącem a piątym rokiem życia). Jakość opieki nad dziećmi jest w Nowej Zelandii całkiem dobra, ale chętnych na miejsce w żłobkach, które mają dobrą reputację, jest bardzo wielu.

Co ci najbardziej przeszkadza w Nowej Zelandii?

Boję się trzęsień ziemi i tsunami. Nowozelandczycy żyją ze świadomością, że mogą się wydarzyć od dziecka, są przyzwyczajeni. Mnie jest trudniej. Tu już w przedszkolach dzieci uczone są, jak zachować się w czasie trzęsienia ziemi i przeprowadzane są próbne ewakuacje. Często występują tu małe trzęsienia ziemi, od kiedy mieszkamy w Wellington, duże były do tej pory dwa. Ostanie w listopadzie 2016 roku. Musieliśmy się wtedy ewakuować o 23. Na szczęście nie było tsunami i około drugiej w nocy wróciliśmy do domu.

Często przylatujesz do Polski?

Przed epidemią byliśmy w Polsce co roku. Zazwyczaj spędzamy tam lato.

Wrócisz tu kiedyś na stałe?

Do Europy na pewno. Nie wiem, czy do Polski, u taty Lily ciężko z naszym językiem...

Zobacz wideo Jak dbać o bezpieczeństwo dziecka podczas ciąży?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.