Mama to ktoś, kto trwa przy dziecku niezależnie od tego, co przyniesie los. To ktoś, kto potrafi łączyć obowiązki rodzinne i zawodowe - czasem takie, które wydają się niemożliwe do połączenia. To ktoś, kto w trudnej sytuacji potrafi znaleźć drogę wyjścia, a przynajmniej walczy do końca, żeby tę drogę odszukać. Dlatego to właśnie matkom i ich sile poświęcamy nasz cykl artykułów pod hasłem "Mamy moc".
Wiosną tego roku Justyna Niwińska, fotografka specjalizująca się w sesjach rodzinnych, zrealizowała wzruszający projekt poświęcony tęczowym dzieciom i ich mamom. Tak nazywamy kobiety, które wcześniej straciły ciążę i dzieci, które urodziły się już po tym bolesnym wydarzeniu. Fotografka wysłuchała historii kilku kobiet, które zdecydowały się wraz ze swoimi pociechami stanąć przed jej obiektywem i o tym opowiedzieć. Jedną z tych kobiet jest Kasia Z.
Pobrali się młodo, Kasia miała 21 lat, jej mąż 22. Od razu zaczęli starać się o dziecko. Czekali ponad rok, zanim zobaczyli pozytywny wynik testu. - Obdzwoniliśmy rodzinę, umówiłam się do lekarza, policzyłam przewidywany termin porodu – 1 maja! – w moje urodziny! Cudowna wiadomość! Czułam się, jakbym dostała najlepszy prezent - wspomina Kasia.
Ta sielanka nie trwała jednak zbyt długo. Dokładnie trzy tygodnie. Tyle czasu Kasia mogła się cieszyć świadomością, że wkrótce zostanie mamą. - 13 września 2016 r. zaczęłam krwawić, pojechaliśmy do szpitala. Zgłosiłam się na izbę. Po jakichś dwóch godzinach czekania położna zawołała mnie do gabinetu. Kazali położyć się na fotelu, zaczęli badanie i wtedy zaczęłam naprawdę ronić - dodaje Kasia. Bardzo płakała, bo wiedziała, że traci ważną część swojego życia. Starsza położna trzymała ją za rękę i pocieszała.
Dwa miesiące później Kasia znów była w ciąży. Urodziła synka - Franciszka. - Bardzo się cieszyłam, ale byłam też pełna obaw. Odetchnęłam, kiedy na badaniu USG zobaczyłam bijące serce, ale bałam się do końca ciąży - dodaje tęczowa mama.
W tamtym czasie coś się w Kasi zmieniło. Nie traktowała już ciąży jak sukcesu, a dziecka jako naturalnego następstwa miłości rodziców. Zrozumiała, że dziecko nie jest jej własnością, czymś, co jej się należy, a darem. - Byłam – i do dziś jestem – bardzo wdzięczna Bogu za doświadczenie straty, bo ono nauczyło mnie, żeby nie brać wszystkiego za pewnik, ale być wdzięczną za wszystko, co przychodzi - zapewnia Kasia.
Kiedy Franek skończył sześć miesięcy, okazało się, że Kasia znów jest w ciąży. Tym razem się nie bała, w końcu poprzednia ciąża przebiegła poprawnie i zakończyła się narodzinami zdrowego dziecka. Kobieta bała się czegoś innego - reakcji otoczenia. - Usłyszałam wtedy sporo przykrych słów. Że za szybko, że dlaczego nie uważamy, że jesteśmy nieodpowiedzialni, że przecież Franek taki malutki - wspomina Kasia. Trzy tygodnie później zaczęła krwawić. Historia się powtórzyła: poronienie samoistne. Tym razem przyjęła to spokojniej.
- Wiedziałam, że z pierwszej straty Pan Bóg wyprowadził dobro, nauczył mnie szanować każde życie i każde dziecko traktować jako dar. Wiedziałam, że i tym razem tak będzie - twierdzi. Sześć tygodni po drugim poronieniu poszła na kontrolne USG. Lekarz przyłożył głowicę i zobaczył pęcherzyk ciążowy, na oko trzytygodniowy. Jeszcze bez akcji serca, ale był. Razem z mężem nie posiadali się z radości. Urodził im się drugi syn - Bartek.
Dziś synowie Kasi mają trzy lata i półtora roku, a ona znów jest w ciąży. - Kolejny raz muszę odpowiadać na pytania lekarzy, zadawane zupełnie rutynowo:
- Która ciąża?
- Piąta
- Piąta?!
I każdemu musi to od nowa wyjaśniać, tłumaczyć, przedstawiać chronologię zdarzeń. Ale nie czuje już bólu. - Czuję wdzięczność do Boga za moją historię, za dar każdego z moich dzieci, bo bez nich i bez tych wszystkich doświadczeń nie byłabym dziś tym, kim jestem - kończy swoją historię Kasia.