Kasia i Jacek mieszkają w Chinach od ośmiu lat. W Nankin, niedaleko Szanghaju. Na wyjazd z Polski zdecydowali się za namową koleżanki, która już tam mieszkała. Dostali wizy na sześć miesięcy. Planowali dłuższe wakacje, zwiedzanie, naukę podstaw języka chińskiego, finansując to wszystko z udzielania lekcji angielskiego. Zostali. Dziś oboje pracują w prywatnym przedszkolu jako nauczyciele tego języka oraz - w przypadku Kasi - plastyki, a Jacka - wychowania fizycznego. Mają trzyipółletniego syna Leona.
Tu lekarz nie ma prawa zdradzić płci dziecka. Do niedawna w Chinach obowiązywała polityka jednego dziecka. Ze względu na tradycję i z przyczyn praktycznych ludzie woleli chłopców, więc ciąże żeńskie były nagminnie usuwane. Doprowadziło to do dużych dysproporcji płci w społeczeństwie. W Chinach brakuje teraz 30-40 milionów kobiet, co oznacza, że mniej więcej tylu mężczyzn nie ma szans na żonę lub partnerkę. Dotyczy to szczególnie prowincji. Chińskie władze wprowadziły więc zakaz zdradzania płci nienarodzonego jeszcze dziecka. Nie wiem, kiedy dokładnie to było, ale zakazu nie zniesiono mimo przyzwolenia na drugie dziecko. Na USG genetycznym, w okolicach 12. tygodnia ciąży, można tu jeszcze spojrzeć na ekran, ale podczas każdego kolejnego monitor jest odwrócony tak, żeby pacjentka go nie widziała. Może najwyżej posłuchać bicia serca dziecka. Gdy byłam w ciąży, nie znałam więc płci maleństwa.
Chińczycy mają swoje sposoby na określenie płci. Jeśli ciężarnej nie zaokrągla się pupa i nie przybiera po bokach, najprawdopodobniej urodzi chłopca (w moim przypadku to się sprawdziło). W Polsce mówi się, że gdy kobieta brzydnie w ciąży, to będzie miała córkę. Tu jest odwrotnie - jeśli zaczyna kiepsko wyglądać, to zwiastuje syna. Starsi Chińczycy często mierzyli mnie wzrokiem, oceniali kształt brzucha, stan twarzy i z całą stanowczością stwierdzali, że urodzę chłopca.
W Chinach lekarz nie ma prawa wyjawić płci dziecka. Do niedawna obowiązywała tu polityka jednego dziecka. Archiwum prywatne
Tak, szczególnie w pracy. Mnie pracodawca odjął prawie połowę zajęć. Poza tym panuje tu zasada, że kobiet w ciąży się nie denerwuje, wszelkie sprawy i problemy załatwia się więc poza nimi. Ciężarne mają zapewnione płatne dni wolne na wizyty lekarskie, a po porodzie przysługuje im około 130 dni płatnego urlopu. Pracodawca przez rok zapewnia też mamie codziennie godzinną przerwę na karmienie dziecka. W środkach transportu ludzie ustępują miejsca, nie zauważyłam za to przepuszczania w kolejkach. W Chinach zresztą w kolejkach panuje prawo dżungli, szczególnie w tych do toalety. Gdy kobieta w ciąży idzie ulicą, ktoś z rodziny zwykle trzyma ją za rękę lub pod ramię. Trochę to zabawne i według mnie przesadne, gdy jest np. dopiero w trzecim miesiącu ciąży. Ciężarną łatwo zresztą zauważyć, nawet gdy nie ma jeszcze brzucha, bo od kiedy dowiaduje się, że będzie miała dziecko, zaczyna się poruszać jak w zwolnionym tempie. Zakłada bardzo luźne ubrania, które wyglądają jak piżamy, chodzi tylko w płaskich butach. W pracy, jeśli ma kontakt z komputerem, zakłada specjalny fartuch chroniący przed promieniowaniem, stara się unikać kopiowania dokumentów. Tak właśnie kiedyś zorientowałam się, że koleżanka z pracy spodziewa się dziecka. Gdy weszłam do jej pokoju coś skserować, jak tylko uruchomiłam kopiarkę, natychmiast wyszła.
Świeżo upieczona mama po powrocie ze szpitala leży w domu przez miesiąc, a reszta rodziny zajmuje się dzieckiem. Ona ma za zadanie jedynie je karmić.
Ciężarnym nie wolno jeść arbuzów, lodów, pić zimnych napojów, niezależnie od tego, czy jest lato, czy zima. Nie powinny uczestniczyć w pogrzebach i weselach, przeprowadzać się, remontować mieszkania, a nawet wbijać gwoździ. Po porodzie nie wolno im chodzić w bluzkach z krótkim rękawem, nawet gdy temperatura dochodzi do 40 stopni Celsjusza. Świeżo upieczona mama musi być zawsze ciepło opatulona. Niektóre Chinki po porodzie noszą zimowe czapki i kurtki, nawet gdy panuje temperatura powyżej 20 stopni Celsjusza. Pamiętam, że gdy po porodzie pojawiłam się w sklepie osiedlowym w bluzce z krótkim rękawem (termometr wskazywał 28 stopni Celsjusza), to sprzedawczyni mnie ochrzaniła.
Kasia i Jacek mieszkają w Chinach od 8 lat. Mają 3,5-letniego syna Leona. Archiwum prywatne
Chińczycy wierzą, że pierwszy miesiąc po porodzie jest w życiu kobiety bardzo ważny, to czas, w którym bardzo szybko się starzeje, jeśli odpowiednio o siebie nie dba. Po powrocie ze szpitala leży więc w domu przez miesiąc, a reszta rodziny zajmuje się dzieckiem. Ona ma za zadanie jedynie je karmić. Kobieta w połogu nie może tu myć włosów przez miesiąc (a co najmniej przez pierwsze dwa tygodnie), praktycznie nie wychodzi na dwór, jest na specjalnej diecie, która ma pomóc zregenerować jej organizm. Dostaje do jedzenia dużo zup według specjalnych przepisów, kleików ryżowych, często świńskie nóżki, nie powinna jeść wołowiny. Kiedy moi sąsiedzi zobaczyli mnie na dworze tydzień po porodzie, na początku byli zszokowani, ale ostatecznie uznali, że to na pewno nie ja, bo mnie tam przecież po prostu nie może być. Założyli, że zobaczyli jakąś moją koleżankę, bo wszyscy obcokrajowcy wyglądają dla nich podobnie, zresztą tak jak oni dla nas, przynajmniej na początku. Nie oznacza to, że każda kobieta przestrzega tych wszystkich zasad w stu procentach, ale zdecydowana większość tak właśnie robi.
Tu ciężarnym nie robi się zwykłych badan ginekologicznych, tak jak w Polsce na każdej wizycie, żeby m.in. określić długość szyjki macicy. Lekarze polegają na USG. Jest też bardzo duży nacisk na badania prenatalne, te inwazyjne i te nieinwazyjne. Jedyne dziecko miało być oparciem dla całej rodziny, musiało więc być zdrowe. Amniopunkcja [prenatalne badanie inwazyjne polegające na pobraniu próbki płynu owodniowego - red.] jest obowiązkowa dla kobiet po 35. roku życia.
Bardzo często w gabinecie siedzą naraz dwie pacjentki. Jedna omawia swoją ciążę, a druga czeka. Często wchodzi ktoś jeszcze, pokazać wyniki badań.
Przyszłe mamy przez pierwsze cztery-pięć miesięcy chodzą do tzw. małego szpitala. To klinika zajmująca się wyłącznie ciężarnymi i kobietami w połogu. W piątym miesiącu wybiera się szpital, w którym chce się rodzić i lekarza prowadzącego, który jednak nie ma nic wspólnego z samym porodem. W obu tych szpitalach mężczyźni czekają w poczekalni, nie mogą się zjawić w okolicy gabinetów lekarskich. Te są zawsze otwarte, co na początku było dla mnie szokiem. Bardzo często w gabinecie siedzą naraz dwie pacjentki. Jedna omawia swoją ciążę, a druga czeka. Zwykle wchodzi ktoś jeszcze, pokazać wyniki badań lub zadać kilka pytań. Lekarka rozmawia ze wszystkimi naraz. Ja często się gubiłam, do kogo w danym momencie mówi. Badania USG i KTG też odbywają się przy otwartych drzwiach, w gabinecie jest kilka stanowisk oddzielonych kotarami. Nie ma mowy o żadnej prywatności. Pamiętam, jak po porodzie byłam u lekarki na kontroli i po wyjściu cofnęłam się jeszcze zadać jakieś pytanie. W tym czasie kolejna pacjentka weszła już na fotel ginekologiczny. Lekarka zaczęła mi coś tłumaczyć, a ja miałam widok na krocze badanej. Im to nie przeszkadzało, tylko ja byłam zaskoczona.
Praktyka jest tu taka, że dzieckiem po urodzeniu zajmują się dziadkowie. Archiwum prywatne
Mam grupę krwi Rh-, mój mąż Rh+. Ze względu na ryzyko konfliktu serologicznego powinnam mieć podany w ciąży zastrzyk z immunoglobuliny D. O ile na Zachodzie to jest standard, tu rzadko się go stosuje. Immunoglobulina D jest wytwarzana na bazie krwi, a sprowadzanie takich leków jest tu utrudnione, jeśli nie zabronione. Poza tym polityka jednego dziecka i rzadkość występowania krwi Rh- (w Azji tyko jeden procent populacji ma taką krew, głównie w zachodnich prowincjach, to cecha typowo europejska) sprawiły, że nie ma dużego zapotrzebowania na immunoglobulinę D. Szpitale nadal jej nie mają i nie pomagają w sprowadzeniu z zagranicy. Ja immunoglobulinę zorganizowałam sobie na własną rękę i po porodzie dostałam zastrzyk.
Pamiętam go jak przez mgłę. Myślę, że bałam się bardziej, niż bałabym się w Polsce. Tu na porodówce jest jak w fabryce. Kiedy przywieziono mnie na salę, gdzie miał się odbyć właściwy poród (parcie), personel zmywał jeszcze krew poprzedniej rodzącej. Bałam się, że z powodu rutyny lekarz i pielęgniarki czegoś nie dopatrzą. Na szczęście wszystko poszło sprawnie. Przyjechaliśmy do szpitala ok. godziny 10 rano, a o 13:20 urodził się Leon. Pokazali mi go na sekundę i zaczęli go oglądać, mierzyć, badać. Później zostałam przewieziona do wielkiej sali z kobietami oczekującymi porodu, leżałam tam na godzinnej obserwacji. Personel podłączył mi masażer łydek, to było wspaniałe uczucie. W szpitalu byłam standardowo trzy dni. Leon, jako Europejczyk, był na oddziale wielką atrakcją, wszystkie pielęgniarki chciały go brać na ręce, wszystko przy nim robiły. Było mi to na rękę, bo na początku byłam przerażona, że pod moją opieką coś mu się stanie, nie przeżyje. Raz obudziłam się w nocy i stało nad nami sześć pielęgniarek. Przyszły, bo chciały wziąć na ręce Leona, rano kończyła im się zmiana i nie miałyby już do tego okazji.
W państwowych szpitalach rodzi się tu w pozycji siedząco-leżącej. Inaczej nie można. Wszystkie kobiety ze skurczami leżały, nie widziałam ani jednej, która by chodziła albo chociaż siedziała. W prywatnych szpitalach na pewno jest inaczej. Dla mnie ważne było, żeby być w takim, który uratuje dziecko w razie komplikacji. Prywatne kliniki często nie mają do tego warunków. Znieczulenia lekarze raczej starają się nie podawać, dopiero jak jasne się staje, że poród nie przebiegnie szybko. A Chinki zazwyczaj rodzą bardzo długo, czasem leżą ze skurczami kilka dni.
Niestety lekarze zwykle nie mówią po angielsku, więc na wizytę trzeba iść z tłumaczem lub próbować dogadywać się na migi lub po chińsku.
Szpitale przerabiają tu niewyobrażalne dla Europejczyka masy ludzkie. Im dłużej tu jestem, tym mam większe uznanie dla tutejszego systemu zdrowia. Ktoś, kto zajmuje się tym w Polsce, powinien przyjechać do Chin i zachorować. Mógłby się wiele nauczyć. Niestety lekarze zwykle nie mówią po angielsku, więc na wizytę trzeba iść z tłumaczem lub próbować dogadywać się na migi lub po chińsku. Mam za sobą wiele wizyt u lekarzy, z niektórych wyszłam, nie wiedząc do końca o czym rozmawialiśmy.
Tu rozpieszczanie nie oznacza tego, co w Polsce. Tu dziecko jest non stop na rękach. Archiwum prywatne
Praktyka jest tu taka, że dzieckiem po urodzeniu zajmują się dziadkowie. Czasem wprowadzają się do domu świeżo upieczonych rodziców i zostają tam do piątego roku życia dziecka. W tym czasie robią przy nim wszystko, nawet śpią z nim w jednym pokoju. Często dziecko jest do nich bardziej przywiązane niż do rodziców. Część Chińczyków oddaje dziecko dziadkom na stałe i widuje je kilka razy w tygodniu lub tylko w weekendy.
Tu rozpieszczanie nie oznacza tego, co w Polsce. W Chinach dziecko jest non stop na rękach. Trochę wynika to z kultury (należy mieć dziecko stale blisko siebie) trochę z tego, że jest tak wiele rąk do noszenia. Do malucha cały czas się mówi, przytula go, poklepuje, masuje, głaszcze, pokazuje coś ciekawego. Wózek to dla Chińczyków zimny chów. Wiele rodzin w ogóle go nie ma, na spacer wychodzi się z dzieckiem na rękach. Chińczycy z reguły nie używają nawet nosidełek. Wózek przeszkadza, gdy mieszka się na wysokim piętrze bez windy, na ulicach trudno nim przejechać z powodu tłumów, część rodzin nawet nie byłoby na niego stać. Ja kupiłam możliwie najmniejszy, a też miałam problem z wepchnięciem go do autobusu, metra, przejechaniem po chodniku. Musiałam go też taszczyć po schodach na piąte piętro.
Wiele rodzin w ogóle go nie ma, na spacer wychodzi się z dzieckiem na rękach Archiwum prywatne
Jeśli rodzina nie chce lub nie może zająć się dzieckiem i kobietą po porodzie, można skorzystać z pomocy firmy, która organizuje taką opiekę. Często takie firmy mieszczą się w tych samych budynkach, co szpitale. Świeżo upieczona mama wraz z mężem i dzieckiem wprowadza się tam na miesiąc. Część ludzi decyduje się też na profesjonalną nianię na ten czas, ale to spory wydatek, ok. pięć i pół tysiąca złotych. Taka pani wprowadza się wtedy do rodziny, która dopiero co się powiększyła, sprząta, gotuje, pierze i zajmuje się dzieckiem przez całą dobę. Po miesiącu przeprowadza się do kolejnego domu. Trzeba takie nianie "rezerwować" z dużym wyprzedzeniem, bo zwykle mają napięty grafik.
Znajomi zatrudnili nianię z agencji i kosztowało ich to ponad trzy i pół tysiąca zł. To raczej mało jak na tutejsze warunki.
Jeśli później rodzina decyduje się zatrudnić nianię, to może jej, tak jak my, szukać wśród znajomych (zwykle takie nianie mają jednak mizerne doświadczenie w opiece nad dziećmi, bo ich własne wychowywali dziadkowie) lub zatrudnić profesjonalną, z agencji. Wtedy jednak trzeba się liczyć z większym kosztem. Znajomi zatrudnili nianię z agencji, taką dochodzącą, i kosztowało ich to ponad trzy i pół tysiąca złotych. To raczej mało jak na tutejsze warunki. Trzeba jednak pamiętać, że w Chinach ceny różnią się w zależności od miasta. W Szanghaju lub Pekinie mogłoby być dwa lub trzy razy drożej, a na wsi w zachodnich Chinach nawet pięć razy taniej.
Absolutnie nie. Chińczycy prawie od urodzenia zakładają dzieciom śpioszki z rozcięciem w kroku i co jakiś czas wysadzają. Trzymają w powietrzu i gwiżdżą, po jakimś czasie to gwizdanie jest bodźcem do wysiusiania się. Wygląda to dość kuriozalnie, ale o dziwo działa. Ten brak pieluch wynika też trochę z wielkich upałów, jakie tu panują, trochę z biedy. Dziś jednak coraz częściej można zobaczyć dzieci z pieluchami (tetrowymi lub zwykłymi). Maluchy są odpieluchowywane dość wcześnie, częstym widokiem wciąż są trzylatki w spodniach ze szparą w kroku, noszą takie nawet zimą.
Z tym jest problem. Ja bym chciała, mój mąż nie. Może wrócimy do Europy, ale nie do Polski... Na pewno nie zostaniemy tu na starość.