Polki wychowują dziś swoje dzieci nie tylko w Polsce. Wiele z nich los rzucił do innych krajów. Tam założyły rodziny i prowadzą domy. O swoich doświadczeniach opowiadają w naszym nowym cyklu "Matka Polka za granicą". Nasze cykle znajdziecie w poniedziałki o 19 na serwisie eDziecko.pl i Gazeta.pl. Zapraszamy!
Tak, jest ich czworo – Hugo ma pięć lat, Emma cztery, Adam dwa i Nina roczek. Zależało nam, żeby były w podobnym wieku. Wszystkie urodziły się w Stanach, w Michigan, czyli w okolicach Detroit.
Mój mąż dostał tutaj propozycję atrakcyjnej pracy. Kontrakt pasował do naszego planu na życie. Pobraliśmy się, potem była praca, nie było czasu na dzieci, bo wiadomo: nie chcieliśmy rezygnować z bycia "Yuppie" (young urban professional) albo "DINKY" (double income no kids yet). Jak się pojawiła propozycja kontraktu w Stanach, to uznaliśmy, że jest dobry czas na założenie rodziny. Pomyśleliśmy, że jak dzieci urodzą się w Stanach, to od razu dostaną obywatelstwo.
Tak, choć muszę przyznać, że na początku myśleliśmy tylko o jednym dziecku, bo sami nie wiedzieliśmy jak długo zostaniemy i jak nam się będzie podobało. Kiedy przyjechaliśmy, ja już byłam w ciąży - i zostaliśmy. Regularnie latamy do Polski, nawet będąc w pierwszej ciąży poleciałam do Polski. Jestem wykładowcą akademickim i musiałam prowadzić zajęcia jeszcze trochę, gdyż nie dało się znaleźć tak szybko zastępstwo. Do Stanów wróciłam w mocno zaawansowanej ciąży, chyba byłam wtedy w 34 tygodniu. Nie jestem pewna, czy legalne jest latanie tak późno, ale miałam bardzo mały brzuch, więc nikt nie pytał o nic.
Tak, w każdej ciąży byłam i w Polsce i w Stanach. Trudno odpowiedzieć na to pytanie tak ogólnie. W Stanach na pewno opieka medyczna w jest inna niż w Polsce, ale o tym później. Poza tym nie ma wielkich różnic. W Michigan właściwie nie ma transportu miejskiego, więc ciężko choćby zaobserwować, czy ktoś ustępuje ciężarnej miejsca. Ludzie tutaj są bardzo życzliwi i chcą pomagać, zagadują w sklepie czy mogą w czymś pomóc, chwalą dzieci. Ale w Polsce też wszyscy byli bardzo życzliwi, proponowali pomoc, a w autobusie zawsze proponowano mi miejsce siedzące.
Szczerze mówiąc, nie zauważyłam specjalnych przywilejów dla przyszłych mam. Oni tu w Stanach nie mają problemu z przyrostem naturalnym. Są tu bardzo młode matki, w pewnym sensie jest tu moda na dużą rodzinę. Jest tolerancja i normalność - jak ludzie widzą dużą rodzinę, chcą pomóc. W miejscach komercyjnych często są promocje typu: płaci się za dwójkę dzieci, a druga dwójka już nie płaci. To dotyczy przywilejów dla rodzin wielodzietnych.
Tu wszystko zależy bezpośrednio od firmy, w której się pracuje. Mój mąż dostał kartę podarunkową na 150 dolarów do sklepu GAP, aby można było kupić ubrania dla dziecka. Ale takie prezenty robiła tylko jego firma. Niektóre koleżanki mówiły, że dostawały od swojej firmy pieluszki, kosmetyki dla dziecka. Nie ma żadnego becikowego, nie ma niani z urzędu. W Stanach płaci się mniejsze podatki niż w Europie, a mimo to można sobie o wiele więcej rzeczy odliczyć od podatku. Śmiało można stwierdzić, że dzieci przynoszą ulgę podatkową i to jest pewnego rodzaju pomoc. Warto dodać, że mało co jest tu bezpłatne – płaci się za żłobek i przedszkole, za darmo jest dopiero szkoła. Do szkoły idzie dziecko po skończeniu pięciu lat, ale do tego czasu każdy żłobek, przedszkole jest płatne i kosztuje co najmniej tysiąc dolarów miesięcznie. Dlatego niedużo dzieci chodzi do przedszkoli i żłobków. Moje dzieci nie chodziły, ale nie chodziło o kwestię finansową. Mieliśmy inne powody – m.in. organizacyjne, ale nie pasowało mi też to, że dzieci w przedszkolu spędzają bardzo mało czasu na zewnątrz – około 20 minut. Poza tym nie pasowało mi niezdrowe jedzenie: dają maluchom frytki i hamburgery, u nich takie jedzenie nawet u dwulatków to standard. Nie jestem wymagająca pod względem jedzenia, ale naprawdę w Stanach jest z tym słabo - np. nie ma w ogóle zup dla dzieci. Wszędzie tylko te frytki i chicken nuggets albo inne smażone w głębokim tłuszczu rzeczy. No i wszędzie pakowane, chemiczne ciastka.
Chodzę z dziećmi na wiele różnych zajęć – np. pięć razy w tygodniu do biblioteki na bezpłatne zajęcia (teraz jest przerwa z powodu koronawirusa). Trwają one 1,5 godziny. Sama biblioteka jest zupełnie inna niż w Polsce - ma kilka sal, są też sale cichej pracy, są sale z zabawkami, trochę wygląda to jak przedszkole. Zabawki w tych salach są naprawdę super, jest kącik z przyrządami do ćwiczeń, z matami, to jest prawdziwe miejsce dla dzieci i one lubią tam chodzić. Są tam też zajęcia językowe, muzyczne, plastyczne itp.
Matka Polka za granicą, mama z Michigan, archiwum prywatne Matka Polka za granicą, mama z Michigan, archiwum prywatne
Tak, akurat pod tym względem wygląda to tak jak w Polsce. Popularny jest zabobon mówiący o tym, że dziewczynka odbiera urodę mamie w ciąży, zaś z chłopcem wygląda się pięknie. Mówi się też o kształcie brzucha, który wskazuje na płeć. Oni w ogóle wokół płci mają ciekawą "akcję". Podczas USG lekarz zawsze pyta, czy rodzice na pewno chcą znać płeć dziecka – jeśli nie, to lekarze zachowują tę informację dla siebie do samego końca. Tutaj jest tak, że wiele matek chce dowiedzieć się o płci swojego dziecka dopiero po jego urodzeniu. Ja tak akurat nigdy nie chciałam, ale znam mamy, które nie znały płci dziecka do chwili urodzenia.
Jest tutaj pewien zwyczaj, który mógłby wzbudzić duże poruszenie w Polsce. Nie wiem, jak zareagowałby lekarz w Polsce, gdybym go poprosiła, aby do koperty włożył kartę z informacją o płci dziecka i wysłał do mojej najlepszej przyjaciółki. Albo żeby chociaż napisał na kartce płeć i włożył ją do koperty, zakleił ją i dał mi, bym przekazała przyjaciółce. Mam wrażenie, że w Polsce spojrzeliby na mnie co najmniej dziwnie. Tutaj niektóre moje koleżanki dostawały taką kopertę z tą cenną informacją.
W Stanach jest zwyczaj urządzania przyjęcia przypominającego baby shower, ale w nieco innym stylu. To jest osobne przyjęcie ze szczególnymi zwyczajami – tak zwane "gender reveal party". Przyjaciółka, która otrzymuje kopertę zna płeć dziecka więc może zorganizować imprezę. Zamawia tort – kolorystycznie dopasowany do płci dziecka, kupuje się też specjalne balony z konfetti w środku – i tu też obowiązuje stereotypowy różowy albo niebieski.
Baby shower nadal są bardzo popularne, chyba przyszły nawet stąd do Polski. Są też popularne takie przyjęcia "sip and see party" albo "meet&greet", czyli odwiedziny, które odbywają się zaraz po urodzeniu dziecka, gdy mama wróci już do domu. Wtedy przychodzi się na chwilę zobaczyć dziecko i wręcza prezent. Sygnałem, że mama wróciła już do domu są balony, które się przyczepia, np. do skrzynki pocztowej. Nas odwiedzili niemal wszyscy sąsiedzi z jakimś prezentem, ale nie wchodzili do domu, zastawiali je na tarasie albo na werandzie. Ktoś przyniósł nam nawet ciepłą zapiekankę z myślą, że nie mamy czasu teraz gotować.
Szkoły rodzenia są o wiele bardziej popularne niż doule. Jest dość duży wybór różnych szkół rodzenia - można chodzić przez 6 tygodni albo wybrać kurs weekendowy, na jaki ja się zdecydowałam. Kurs był bardzo profesjonalny. Pokazano nam szpital, pokoje do rodzenia i pokazano gdzie pójść, gdy zacznie się poród. Miło wspominam ten kurs, ponieważ poznaliśmy tam kilka par w podobnym wieku, z którymi do dziś utrzymujemy kontakt. Doule też oczywiście można sobie wynająć, ale nie byłam zainteresowana taką pomocą. Zaufałam szpitalowi.
Sama opieka medyczna w Polsce nie jest jakoś bardzo różna od tej amerykańskiej, choć w Stanach wszystko zależy od tego, jakie się ma ubezpieczenie. Są np. pakiety, które pokrywają tylko 50 proc. kosztów, a drugą połowę opłaca się samemu. Albo pakiet, w którym za darmo jest wszystko do 10 tys. dolarów, a powyżej tej kwoty płaci się samemu – to słaba opcja, gdy jest się w ciąży. Wiem od koleżanek, że za sam poród płaci się między 6 a 20 tys. dolarów, a do tego dochodzą koszty samej ciąży, badania, USG i wizyty u lekarza.
Jedną z bardziej istotnych różnic, jakie zauważyłam, stanowi system kontroli badań w czasie tych 9 miesięcy. W Polsce wypełniane są karty ciąży, które ciągle trzeba mieć przy sobie na kolejnych wizytach. Natomiast w Stanach wszystko jest w systemie komputerowym – i zarówno ja, jak i wszyscy lekarze mają do tego dostęp. Na wizytę nie trzeba niczego ze sobą zabierać.
No tak, w tym temacie jestem doświadczona, ponieważ przeszłam aż cztery (śmiech). Każdy mój poród był szybki. Lekarz przychodził na końcówkę porodu, ponieważ o wszystko dba położna. W szpitalu bardzo pielęgnują zasadę "skin to skin" – nawet do dwóch godzin po porodzie. Dopiero potem mierzą i ważą dziecko. Zauważyłam, że w szpitalach mają szczegółowy opis każdego porodu. Jest też tak, że podczas porodu i tuż po jest bardzo dużo personelu medycznego – naprawdę nie przesadzam mówiąc, że było przy nas jednocześnie nawet do 10 pracowników szpitala. Poza tym choć miałam cztery porody w tym samym szpitalu, to nigdy nie widziałam dwa razy tych samych twarzy.
Jeżeli było wszystko w porządku z porodem, to w szpitalu zostaje się 48 godzin – i jest to dokładnie tyle, z zegarkiem w ręku. Dlaczego tak tego pilnują? Bo tyle pokrywa ubezpieczenie. Liczą równo 48 godzin od momentu porodu. Ciekawa jest także polityka szpitala, z której śmiały się zawsze moje koleżanki. Chodzi o to, że w szpitalu sprawdzają fotelik samochodowy. Jak mąż przychodzi zabrać żonę ze szpitala, to musi przynieść fotelik; pracownicy szpitala sprawdzają fotelik i zapinają w nim dziecko. Zaś świeżo upieczona mama musi wyjechać ze szpitala na wózku, trzymając na kolanach fotelik z dzieckiem. Dopiero wtedy zdejmują z nóżki dziecka specjalny czip, gdyby go nie zdjęli, to przy opuszczaniu szpitala uruchomiłby się alarm. Ja chciałam wyjść na własnych nogach, ale mi nie pozwolono – z oddziału położniczego wyjeżdża się na wózku inwalidzkim i koniec, a z pielęgniarkami nie ma dyskusji.
Rodziłam w prywatnym szpitalu. Przyznam, że robi duże wrażenie, wygląda jak hotel pięciogwiazdkowy, albo jak centrum handlowe. Na dole jest pełno malutkich butików. Jest tu moda dla mam, jest również sklepik z pamiątkami, są małe kawiarenki: z sushi, wegańska, z fast foodem, z kuchnią tradycyjną i kilka innych.
Oprócz butików i restauracji jest ogród, w którym można posiedzieć i się zrelaksować, albo po nim pospacerować. Wszystko jest bardzo zadbane. Szpital składa się z kilku budynków, a wszystkie są duże i bardzo nowoczesne. Można się tu poczuć jak w luksusowym obiekcie. Tak samo wyglądają apartamenty dla mam. Ciężko jest je nazwać pokojami do rodzenia, to naprawdę są apartamenty. Składają się z dwóch sal – jednej większej, w której się rodzi i drugiej mniejszej, w której jest normalne łóżko, aby partner czy inna osoba towarzysząca rodzącej mogła tam spać. Łazienka wygląda jest małe SPA – ma jacuzzi, prysznic, bidet, szafę z przyborami higienicznymi, ręcznikami, majtkami poporodowymi, bielizną, a nawet szlafrokami. Są też artykuły niezbędne dla przyszłej mamy – podkłady, podpaski, jest dosłownie wszystko, co potrzebne. W pokoju są także szafeczki, łóżeczko dla dziecka, oczywiście z wyposażeniem, są pieluszki, ręczniki, kaftaniki, skarpetki, czapeczki, jest nawet kilka butelek mleka modyfikowanego, są nawet kremy. No i jest oczywiście tez laktator. Było tam tak dużo rzeczy, że nie mogłam nawet pomyśleć, że czegoś tam jeszcze brakuje.
Posiłki szpitalne to również ciekawy temat. Przynajmniej w moim szpitalu było tak, że się dzwoni do tych kawiarenek na dole i zamawia z dowolnie wybranej to, na co ma się ochotę. W pokoju jest menu z każdej z tych kawiarenek. Jak była u mnie mama, to zamówiłam jedzenie dla niej i dla siebie; nikt do mnie nie wrócił z żadnym rachunkiem. Można było np. zamówić i sushi i pastę wegańską.
Oficjalnie urlop macierzyński trwa sześć tygodni, przy czym należy powiedzieć, że zależy to trochę od firmy, ponieważ w tym względzie nie ma żadnego ustawodawstwa. Oznacza to, że niektóre firmy dają swoim pracownikom trochę więcej. Dla przykładu firma mojego męża, w której znam kilka mam, dała aż trzy miesiące. Jak komuś o tym mówiły, to każdy robił wielkie oczy i potwierdzał, że to bardzo dużo. Czasami stosuje się strategię, że po tych sześciu tygodniach urlopu bierze się urlop wypoczynkowy. Trzeba jednak pamiętać o tym, że w Stanach ma się 12 dni urlopu, czyli bardzo mało. Urlop sześciotygodniowy jest w pełni płatny, urlop wypoczynkowy oczywiście też. Potem można zostać tylko na urlopie bezpłatnym. Poza tym nie ma też gwarancji miejsca pracy, każdy umawia się indywidualnie z własnym przełożonym czy wróci, ile czasu chce pracować, albo czy chce kontynuować pracę w trybie home office, ponieważ tutaj jest to bardzo popularne, albo może wróci na jakąś część etatu. Wszystko zależy od dogadania między mamą a pracodawcą.
Zwolnienie przed porodem? Tutaj tego nie znają! Nie wiem jak jest w przypadku ciężarnej, która musi leżeć, czy w przypadku zagrożonych ciąż, ale zdrowej mamie z prawidłową ciążą zwolnienie nie przysługuje. Sądzę, że takie zwolnienie zależałoby od ustaleń z własna firmą, a nie od ogólnych praw w kraju.
Staram się jak mogę zapewnić im rozrywkę, z czwórką to nie jest czasem taka łatwa sprawa. Wcześniej miałam pomoc do dzieci, osobę, która mi pomagała rano lub po południu. Przychodziła też do nas nauczycielka, która pomagała dzieciom odrabiać lekcje. Teraz, w czasie pandemii, nie chcemy, żeby ktoś przychodził, więc jesteśmy ze sobą wszyscy 24 godziny na dobę. Musimy sobie organizować jakieś atrakcje, żeby nie zwariować, a dzieci muszą też gdzieś uwolnić swą energię.
Przeczytaj też pozostałe rozmowy z naszego cyklu "Matka Polka za granicą" >>>
Ty lub twoja koleżanka mieszkacie za granicą i chciałybyście podzielić się z nami swoją historią o życiu mamy poza Polską? Piszcie do nas na adres: edziecko@agora.pl!