Mama z Australii: w szkole nie ma podziału na lekcje i nie zmusza się dzieci do siedzenia w ławkach

- W Australii dzieci są dobrem narodowym i bardzo się o nie dba. W pierwszych klasach nie ma podziału na lekcje trwające 45 minut i nie zmusza się dzieci do siedzenia w ławkach. Adaś jest w drugiej klasie. W sali mają kącik lego, ekran, na którym nauczyciel wyświetla im filmy edukacyjne, pracują nad zadaniami w grupach, mogą chodzić swobodnie po klasie. Dzieciom nie zadaje się prac domowych - opowiada Beata Clark, która od dziewięciu lat mieszka w Australii.

Polki wychowują dziś swoje dzieci nie tylko w Polsce. Wiele z nich los rzucił do innych krajów. Tam założyły rodziny i prowadzą domy. O swoich doświadczeniach opowiadają w naszym nowym cyklu "Matka Polka za granicą". Nasze cykle znajdziecie w poniedziałki o 19 na serwisie eDziecko.pl i Gazeta.pl. Zapraszamy!

Sylwia Borowska: Australia nie wydawała ci się końcem świata?

Beata Clark: Wydawała i pięć lat zajęło mi oswajanie się z tym miejscem, aby poczuć się tutaj szczęśliwą. Lot samolotem do Polski zajmuje dwadzieścia cztery godziny i świadomość tak dużej odległości jest najtrudniejsza. Poza tym jestem jedynaczką, miałam zawsze dobry kontakt z rodzicami i w ciągu moich dziesięciu lat pobytu w Australii odwiedzili mnie zaledwie dwa razy. Na szczęście staram się raz w roku polecieć do nich. Zostaję wtedy na dwa, trzy miesiące, a raz nawet zostałam na osiem. Nigdy nie chciałam wyprowadzać się z Polski, to nie było moim celem.

To jak z Jaworzna trafiłaś do Australii?

Najpierw wyjechałam do Warszawy, a potem do Kataru, gdzie znalazłam się w pierwszym naborze Polek do linii lotniczych Qatar Airways. To był rok 2006. Jedyne życie towarzyskie, jakie mogliśmy prowadzić w kraju arabskim, to spotkania w gronie ekspatów (specjaliści, którzy pracują zagranicą) w ich domach lub w barach hotelowych. Na jednym z takich przyjęć poznałam mojego przyszłego męża - Australijczyka. Darren zajmował się w Katarze budową obiektów sportowych i placów zabaw. Coś zaiskrzyło między nami, ale wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo rozwijać nieformalny związek w Katarze. Mieszkaliśmy w kraju, gdzie trzymanie się za rękę i całowanie na ulicy nie wchodziło w grę, poza tym moja firma zakazywała stewardesom życia w konkubinacie. Musieliśmy ukrywać się z Darrenem, spotykać po kryjomu, czułam ogromną presję. Mieszkania służbowe stewardes były monitorowane, a do pracy wożono nas na specjalnymi busami. Lubiłam tę pracę, ale czułam się chwilami jak w "złotej klatce".

I uwolniłaś się z niej z miłości do Australijczyka?

Mogłam poprosić w firmie o pozwolenie na ślub, ale złożyłam wypowiedzenie. Wzięliśmy ślub w Polsce i jako małżeństwo wróciliśmy na kilka miesięcy do Kataru, gdzie Darren musiał dokończyć projekty. Potem przenieśliśmy się do Sydney i po dwóch miesiącach zaszłam w ciążę. Prawie rok czekałam na zalegalizowanie mojego pobytu w Australii. Musieliśmy udowodnić, że nasze małżeństwo zostało zawarte z miłości. Zatrudniliśmy specjalnego agenta, który mnie reprezentował i zajął się całą biurokracją.

Jak się przyzwyczajałaś do życia w nowym kraju?

Nie miałam pozwolenia na pracę, siedziałam w domu, nie znałam nikogo poza rodziną męża. Zbudowanie kręgu przyjaciół zajęło mi kilka lat. To był powolny proces. Bardzo brakowało mi głębokich relacji z ludźmi. Wszystko wydawało mi się płytkie. Nasz polski sposób rozmowy Australijczykom wydaje się szorstki, a humor przyciężki. Tutaj podczas dialogu należy pamiętać o powtarzaniu zwrotów: proszę, dziękuję, przepraszam. Musiałam się nauczyć dodawania tych grzecznościowych zwrotów. Mój mąż na początku zwracał mi na to uwagę. W Australii nie wystarczy powiedzieć do kogoś w sklepie: "Czy może mi Pani podać coś tam?" To wydaje się niegrzeczne. Tutaj panuje kultura politycznej poprawności na każdym kroku. W Polsce przypadkowi przechodni na ulicy mają tendencję do udzielania mamie rad w stylu: "A czemu dziecko nie nosi czapeczki?". Tutaj? Nikt by się nie ośmielił. Byłoby to nie na miejscu, podobnie jak zwracanie mi uwagi, że dziecko za głośno krzyczy albo tupie w sklepie. Australijczycy są bardziej tolerancyjni, a dzieci tutaj bardziej akceptowane zarówno w szkole, jak i w przestrzeni publicznej.

Jak wyglądało budowanie waszego wspólnego życia na stylu dwóch kultur?

Nie było tylu różnic na tle kulturowym, co na damsko-męskim, czyli jak w każdym związku. Darren zamierzał do nowego domu wnieść pudła kawalerskich pamiątek i to było pierwsze poważne spięcie. Wybiłam mu to z głowy przekonując tym, ile ja zostawiłam za sobą ludzi i rzeczy, żeby przeprowadzić się do Australii. Nasz związek od początku był partnerski. Darren nigdy mi nie powiedział: zrób pranie czy ugotuj obiad. Podział obowiązków między nami jest naturalny. Potrafię tak samo gotować, jak i posługiwać się wiertarką. Mój mąż za to zmieniał pieluchy, a jak słyszał w nocy płacz dziecka, to wstawał do niego. Nie lubię, gdy ktoś mnie pyta: "Czy mąż ci pomaga przy dziecku?" W czym ma pomagać? On robi to samo, co ja. Teraz nie pracuję i jestem w domu, więc w tygodniu to ja gotuję, ale w weekendy mój mąż jest szefem kuchni. W niedzielę stoi przy grillu, bo w Australii życie toczy się wokół grilla. Można powiedzieć, że to synonim domowego ogniska. Oboje uwielbiamy jedzenie i jesteśmy tak zwanymi foodies (z ang. smakoszami). Mieliśmy szczęście próbować wielu potraw w restauracjach na całym świecie, zaraziliśmy się wieloma smakami, oglądamy obowiązkowo australijskiego "Master Chefa". Naszą rodzinną tradycją jest pieczenie domowej pizzy w piątki. Potem oglądamy wspólnie film familijny.

Ciekawi mnie instytucja teściowej w Australii.

Moja teściowa nie ośmieliłaby się krzywo na mnie spojrzeć czy powiedzieć mi, że robię coś źle. Nie jesteśmy jednak przyjaciółkami i nie wpadamy sobie w ramiona. Na samym początku mieszkaliśmy z rodzicami Darrena w Sydney i zdarzało się, że szłam do innego pokoju wykrzyczeć się w poduszkę. Różniłyśmy się z teściową w prowadzeniu domu. Ona jest kolekcjonerką wszelkich urządzeń, ułatwiających życie i chce zawsze mieć wszystko pod ręką, co tworzyło ogólny bałagan. Ja lubię mieć porządek i wszystko pochowane. Wiesz co mnie zszokowało w Australii na początku najbardziej? Że naczynia są myte w zlewie z płynem i wyciągane z tą pianą na suszarkę. Nikt ich nie płucze czystą wodą. Nie mogłam w to uwierzyć. Kiedy byłam nastolatką mama musiała mnie gonić do sprzątania. Pamiętam, że w sobotę było wycieranie kurzy i sprzątanie, również mycie okien i kryształów przed świętami. Dzisiaj mama byłaby ze mnie dumna widząc, jak sprzątam w swoim domu (śmiech). W Australii nie ma zwyczaju chodzenia po domu w kapciach, a ja chodzę i to w kapciach góralskich, a zimą w tych góralskich z kożucha.

W Australii w kapciach z kożucha? Trudno mi w to uwierzyć.

Domy w Sydney w większości nie są przystosowane do chłodnej pogody. Jak zaczyna się zima to jest zimno w domu. Każdy się dziwił, że jak może być mi zimno, przecież jestem z Polski. A ja na to, w Polsce w każdym domu i mieszkaniu są kaloryfery! Już nie mieszkamy w Sydney, bo przeprowadziliśmy się jakiś czas temu na Tasmanię. To wyspa, która różni się klimatem. Jest tutaj chłodniej niż w Sydney i bardziej zielono. Przyroda podobna do polskiej. Obecnie mamy piękną złotą jesień, na ziemi w parkach leżą kasztany i żołędzie. Mogę powiedzieć, że przerobiłam już trzy różne warianty australijskiego życia. Pierwszy, kiedy mieszkaliśmy w Sydney. To metropolia, olbrzymie odległości w samym mieście, korki, zabiegani ludzie, piękne domy. W Sydney wszyscy są ładni, zdrowi, są fit, bo uprawiają sport. High life! Kiedy potem przeprowadziliśmy się na prowincję zobaczyłam, że Australijczycy mogą być również otyli, bez zębów, w klapkach i z tatuażami. Z kolei Tasmania jest mieszanką wszystkiego, co do tej pory poznałam. W Australii zimą pada śnieg w górach i normalnie jest sezon narciarski.

Beata Clark z rodziną, archiwum prywatneBeata Clark z rodziną, archiwum prywatne Beata Clark z rodziną, archiwum prywatne

Jak wychowujecie dzieci? Po australijsku czy po polsku?

Chciałabym, aby dzieci poznały polską tradycję. Dlatego obchodzimy wigilię w domu. Nie mogłabym wyjechać w tym czasie w egzotyczną podróż, jak niektórzy Australijczycy. Gotuję na wigilię barszcz z uszkami, sama robię zakwas z buraków. Mój starszy syn Adaś go uwielbia. W Australii wigilia jest w środku lata, więc śledzie i pierogi są ciężkie do strawienia w upalną pogodę. Robię więc rybę, kompot z suszu i kultową sałatkę warzywną z majonezem, która stała się hitem wśród moich australijskich przyjaciółek. Poprosiły mnie o przepis. Obchodzę też Dzień Kobiet i Wielkanoc. W domu rozmawiam z dziećmi po polsku, czytam im polskie książki. Kiedy leciałam na dwa miesiące do Polski, zapisywałam Adasia do polskiego przedszkola, żeby osłuchał się z językiem, pobawił z polskimi dziećmi. Zainspirowałam tym inne Polski w Australii, bo mamy grupę wsparcia na Facebooku, gdzie dyskutujemy o naszym życiu na antypodach.

Czego nauczyłaś swojego męża, ty Matka Polka i polska żona?

Zawsze podobała mu się moja szczerość i bezpośredniość. To, że potrafię nazwać rzeczy po imieniu, a także uczucia. My często z Darrenem mówimy: "Kocham Cię" i przytulamy się. Tego go nauczyłam. Polacy są bardziej emocjonalni, bardziej rodzinny nawet jeśli w oczach Australijczyków czasem wydają się niegrzeczni. Po przeprowadzce na Tasmanię mam wyrzuty sumienia, czy nie odbieram swoim dzieciom kontaktu z dziadkami. Ci w Polsce są daleko i Adaś, który ma 8 lat bardzo za nimi tęskni. Teraz też tęskni za dziadkami z Sydney. Obserwowałam, jak mój syn nawiązywał kontakty z innymi dziećmi w Polsce. Odbywało się spontanicznie. Tutaj w Australii nie ma podwórek, nie można wyjść przed blok pobawić się z kolegą. Rodzice umawiają się, że ich dzieci spotkają się. Nazywa się to play dates i musi być zaplanowane, niejako ustalone z góry. Wiele dzieci nie ma czasu w tygodniu na takie spotkania, bo chodzą na zajęcia sportowe po lekcjach. Dzieci w Australii są angażowane w sport. Co semestr trzeba je zapisywać na zajęcia z koszykówki, rugby, krykieta, piłki nożnej, tenisa lub pływalnię. Jeśli przegapisz moment zapisów, już się nie dostaniesz. Zarówno chłopcy, jak i dziewczyny uprawiają gry zespołowe.

Jak wygląda tutejszy system nauczania?

W całej Australii lekcje zaczynają się o 09.00, a kończą o 15.00. Jeśli w tych godzinach widzisz dziecko na ulicy to sygnał, że coś jest nie tak. W Australii dzieci są dobrem narodowym i bardzo się o nie dba. W pierwszych klasach nie ma podziału na lekcje trwające 45 minut i nie zmusza się dzieci do siedzenia w ławkach. Adaś jest w drugiej klasie. W sali mają kącik lego, ekran, na którym nauczyciel wyświetla im filmy edukacyjne, pracują nad zadaniami w grupach, mogą chodzić swobodnie po klasie. Dzieciom nie zadaje się prac domowych. Z młodszym Oskarkiem, który ma 2,5 roku chodzę na zajęcia do tak zwanych play groups, czyli grupek dla mam z dziećmi, działających często przy kościołach. Można spotkać się i wymienić doświadczenia, a dzieci się uczą bawić się sobą. Oskar ma tam już swoich przyjaciół. Za chwilę idzie do przedszkola. W wielu stanach Australii dziecko nie zostanie przyjęte do przedszkola, jeśli nie ma obowiązkowych szczepień, a pula szczepień jest znacznie większa niż w Polsce. W Australii nie ma programu 500+, ale państwo dofinansowuje na przykład czesne dziecka w przedszkolu. Wysokość dofinansowana zależy od dochodów rodziców i właśnie od obowiązkowych szczepień. W Australii szkoły są państwowe bezpłatne, katolickie półprywatne i prywatne, które są bardzo drogie. Bardzo widoczny jest podział na lepsze i gorsze szkoły. Rodziny często przeprowadzają się tylko dlatego, żeby ich dziecko chodziło do lepszej szkoły.

Czego z Polski brakuje ci tutaj najbardziej?

Rodziców i przyjaciół. Jestem z nimi w kontakcie na Whatsappie czy Messengerze. Australia to piękny, nowoczesny dom, do którego się wprowadziłam. Nawet mi się podoba, ale nie jest moim domem tak do końca. W głębi serca wolałabym swoją małą chatkę przy lesie. Chciałabym, abyśmy spróbowali z Darrenem pomieszkać jakiś czas w Polsce. Chciałabym wrócić na rok, dwa, aby moje dzieci zaznały polskości. Z rzeczy przyziemnych brakuje mi w Australii dużego wyboru produktów w sklepach z ubraniami, zdrowym jedzeniem czy kosmetykami. W Polsce jest o wiele większy. I jeszcze jedno: wystarczy, że pójdę w Jaworznie do przeciętnego fryzjera czy kosmetyczki i wychodzę stamtąd zadowolona. W Sydney wypróbowałam mnóstwo miejsc i nie udało mi się znaleźć nawet jednego, gdzie dobrze regulują brwi. W porównaniu z Polską tutejsze usługi raczkują. Z drugiej strony nie chcą narzekać, bo to nie jest w stylu Australijczyków. Tutaj ludzie nie marudzą. Może dlatego, że słońce świeci przez cały rok. Jest to kraj przyjaznych ludzi, gdzie panuje wzajemny szacunek na każdym kroku. Kiedy idziesz załatwić prostą sprawę do urzędu to nie czujesz, żeby twoje losy zależały od dobrego humoru pani w okienku. Ona naprawdę chce ci pomóc.

Przeczytaj też pozostałe rozmowy z naszego cyklu "Matka Polka za granicą" >>>

Ty lub twoja koleżanka mieszkacie za granicą i chciałybyście podzielić się z nami swoją historią o życiu mamy poza Polską? Piszcie do nas na adres: edziecko@agora.pl!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.