Mama z USA: wpadliśmy sobie w oko. Powiedział mi, że pewnie nic z tego nie wyjdzie, bo on jest Żydem, a ja gojką

- Nigdy nie podejrzewałam, że będę rozmawiać z Amerykanami o pustych półkach. Często opowiadałam o tym mężowi jako anegdotę z czasów komuny, a teraz to będzie i nasze nowojorskie życie. 2 maja musieliśmy wracać do Stanów, a w samolocie z Tel Awiwu do Nowego Jorku było dwadzieścia osób. Zgadnij, co zabraliśmy ze sobą w walizkach? Papier toaletowy, drożdże, mąkę, środki czystości. - o pandemii w Nowym Jorku i Tel Awiwie Sylwii Borowskiej opowiada Joanna Blum.

Sylwia Borowska: Utknęłaś w czasie pandemii w Tel Awiwie?

Joanna Blum: W najlepszym tego słowa znaczeniu. Kiedy patrzyłam na to, co dzieje się w Nowym Jorku, nie spieszyło mi się do domu. Tam codziennie umierało pięćset osób, a w Izraelu od początków pandemii 238 osób (stan z 6 maja). Dlatego czuliśmy się z mężem bezpieczniej w Tel Awiwie.

Ale wasze dzieci zostały w Stanach.

Dwóch dorosłych synów i moja kochana mama! Na początku denerwowałam się. Płakałam. Nie mogłam pogodzić się z tym, że jesteśmy rozdzieleni. Chciałam lecieć do Stanów, ale synowie powiedzieli mi, że się pogniewają, bo choruję na astmę i jestem w grupie ryzyka. Z czasem oswoiłam się z sytuacją. Gdy w marcu siedzieliśmy już w Tel Awiwie zamknięci z mężem w domu, w Nowym Jorku ludzie jeszcze chodzili do restauracji, pracy, siedzieli w parkach. Kawiarnie były pełne. Mój średni syn Mark, który ma 22 lata i mieszka na Brooklynie, jeździł metrem do biura na Manhattanie. Bardzo się o niego bałam. Jednak zarówno on, jak i Michael, który ma 28 lat, świetnie sobie poradzili. Jestem z nich dumna. Zorganizowali zapasy, a potem tylko od czasu do czasu wychodzili "upolować" coś świeżego do jedzenia. Tak! Upolować. W Nowym Jorku były problemy z dostępnością niektórych towarów. Raz na tydzień robiłam im też niespodziankę. Zamawiałam przez internet dostawę jedzenia z ich ulubionych restauracji w Nowym Jorku - żeberka barbecue albo bajgle z łososiem. Żeby mieli coś od mamy, choć na odległość.

Spotykałaś się jednak z najmłodszym synem, który mieszka w Tel Awiwie?

Spotykałam, ale do marca. Potem Jordan musiał siedzieć przez dwa tygodnie w swoim mieszkaniu na kwarantannie. Poszedł na przyjęcie ze znajomymi i tydzień później dostali wiadomość, że u któregoś z gości zdiagnozowano COVID-19. Gdy jego kwarantanna się skończyła, wszedł z kolei zakaz przemieszczania się. Raz na tydzień wysyłałam mu taksówką karton pełen pojemników z jedzeniem. Gotowałam mu kurczaczka, ziemniaczki, marchewkę, meat balls, lasagne, dokładałam mu butelki z sokiem z marchewki.

Telawiwski "słoik"!

To ja jestem Matka Polka! (śmiech). Przeżyłam stan wojenny, więc coś jeszcze z tamtych czasów pamiętam. Potrafię przetrwać w każdych warunkach. Pamiętam pustki w sklepach w Warszawie, stanie w kolejkach albo zaczepianie kogoś na ulicy, kto niesie zakupy: "A gdzie to rzucili?". Od marca byłam na linii z mamą i koleżankami, które zaczęły mi donosić: "W Nowym Jorku nie ma papieru toaletowego, nie ma drożdży, o rybach można pomarzyć. Ostatnio 'rzucili' ryż i makaron, bo nie było przez jakiś czas". Dzisiaj w Nowym Jorku jest podobnie jak w stanie wojennym w Warszawie. Nigdy nie podejrzewałam, że będę rozmawiać z Amerykanami o pustych półkach. Często opowiadałam o tym mężowi jako anegdotę z czasów komuny, a teraz to będzie i nasze nowojorskie życie. 2 maja musieliśmy wracać do Stanów, a w samolocie z Tel Awiwu do Nowego Jorku było dwadzieścia osób. Zgadnij, co zabraliśmy ze sobą w walizkach? Papier toaletowy, drożdże, mąkę, środki czystości.

Ile miałaś lat, kiedy wyjechałaś z Polski?

Szesnaście. Wyjechałyśmy z mamą w 1984 roku. Moi rodzice rozwiedli się i mama pojechała do Stanów pomóc szwagierce, która urodziła dziecko. Poznała wtedy dentystę, który miał polskie korzenie. Zaczęli się spotykać i kiedy wróciła, on przyjechał za nią, aby się oświadczyć. Pobrali się, ale na paszporty i wizy do Stanów musiałyśmy czekać jeszcze dwa lata. Nie chciałam wyjeżdżać.

Byłam jedynaczką, przywiązaną do taty, koleżanek i mieszkałam w Warszawie, a tam jechałam do domu na przedmieściach. Wylądowałyśmy z mamą w sobotę na lotnisku JFK, a w środę miałam zacząć liceum. Po angielsku potrafiłam powiedzieć dwadzieścia słów. Różniłam się od amerykańskich dziewczyn. Miałam krótkie włosy, a one wszystkie fryzurę na Farah Fawcett. Ubierałam się awangardowo, bo lubiłam Depeche Mode i Manaam, a one wszystkie w słodkich pastelowych kolorach. Pierwszy semestr zaliczyłam, bo dostałam taryfę ulgową. Szybko wszystko nadrobiłam. W Stanach mówi się: "sink or swim" (z ang. naucz się pływać albo utoniesz). Nie miałam wyboru.

Jak szybko z fanki Maanaamu stałaś się fanką Madonny?

Nawet po trzydziestu latach czuję się bardziej Polką niż Amerykanką. Nadal mam swój styl ubierania, może już nie tak awangardowy jak wtedy, ale inny. Nigdy nie zerwałam kontaktów z Polską. Często tutaj bywam. Do dziś utrzymuję kontakty z bliskimi przyjaciółkami z moich czasów szkolnych w Warszawie. Zawsze za nimi tęskniłam, za tatą i za polskim jedzeniem. Pamiętam, jak nasza nowa rodzina tuż po odebraniu nas z lotniska w Nowym Jorku chciała zrobić nam frajdę i zabrała do Burger Kinga. Kupili mi hamburgera. Wzięłam pierwszy kęs i rozpłakałam się. Pomyślałam, że jeśli w tej Ameryce jest taki chleb, to nie przeżyję. Bo pomimo kryzysu jedliśmy wtedy w Polsce lepiej: pomidorową, barszczyk, schabowego, mielone kotleciki albo rybę. Ale nie hamburgery!

Jak kuchnię prowadzisz w swoim domu?

Kuchnię "wszystko": trochę polskiej, włoskiej i chińskiej. Głównie te potrawy, które lubią dzieci i mąż. Moją specjalnością jest gulasz, łosoś na kilka sposobów, kurczaki w marynatach. Często robię barszcz ukraiński i pomidorową. Gołąbków to muszę zrobić dwie duże brytfanki. Jedną dla mojego męża Roberta na sposób żydowski, czyli z dodatkiem rodzynek i brązowego cukru, a dla całej reszty klasyczne polskie gołąbki.

Joanna Blum, archiwum prywatneJoanna Blum, archiwum prywatne Joanna Blum, archiwum prywatne

Prowadzisz kuchnię koszerną?

Tak. Nie mieszamy produktów mlecznych z mięsnymi. Mamy dwie lodówki i dwa zestawy garnków oraz naczyń stołowych. Nie jemy w domu wieprzowiny i owoców morza. Poza domem, czasem z konieczności jesteśmy mniej koszerni. Znam sporo ludzi, którzy tak żyją. Tylko dom jest święty, tutaj jest nasza religia. Kiedy jadę do Polski, to poza ukochaną rodziną czeka na mnie zawsze kanapka z domowym smalcem.

Czy wychodząc za amerykańskiego Żyda musiałaś przejść na judaizm?

Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Gdy poznałam Roberta w 1987, wpadliśmy sobie w oko, ale on powiedział mi, że pewnie nic z tego nie wyjdzie, bo on jest Żydem, a ja gojką. Choć nie był ortodoksyjnym żydem, wyznanie było dla niego ważne. Zanim go jeszcze poznałam zaczęłam się interesować religią i kulturą żydowską. W liceum poznałam wielu świeckich Żydów i w ich domach zawsze czułam się lepiej niż w amerykańskich. Amerykanie preferują luźną atmosferę, na obiad może być pizza leżąca na blacie w kuchni. Każdy bierze i idzie do swojego pokoju. Inaczej w domach żydowskich, gdzie rodzina siada do stołu, a rodzice są zainteresowani tym, co dzieci robią. Odnajdywałam więc w żydowskich domach to, za czym tęskniłam z Polski. I jedzenie było podobne. Uczyłam się koszernej kuchni w trakcie przygotowań do konwersji. W telewizji oglądałam programy kulinarne, czytałam książki, podglądałam w koszernych restauracjach. Dużo też nauczyła mnie moja teściowa.

Zaakceptowała cię od razu?

Nigdy nie miała do Roberta pretensji, że nie jestem Żydówką. Zostałyśmy przyjaciółkami. Gdy przed ślubem zamieszkaliśmy z Robertem i zachorowałam na różyczkę, teściowa odwiedzała mnie z jedzeniem i dotrzymywała mi towarzystwa. Przywiozła mi też bawełniane rękawiczki, żebym drapiąc się nie robiła sobie blizn. Byłyśmy zżyte do tego stopnia, że jeździłyśmy razem na wakacje, a gdy zachorowała na nowotwór, to ja chodziłam z nią na chemioterapię. Bardzo przeżyłam jej śmierć. Pamiętam, że na początku dziadkowie Roberta traktowali mnie z pewną rezerwą. Odczułam to, kiedy poszliśmy do nich na pierwszy obiad. Myślałam, że się ucieszą, że jestem z Polski, bo mieli korzenie polskie, rosyjskie i austriackie. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że dla wielu Żydów wracanie do wspomnień z Polski to bolesny temat. Nasz kraj kojarzył się wielu tylko z Holokaustem. Potem, gdy zaczęłam się w to zagłębiać, zrozumiałam więcej. Mnie nie uczono w polskiej szkole w latach 70. wielu rzeczy, pewne tematy były tematami tabu, jak choćby Holokaust i polski antysemityzm.

Joanna Blum z rodzinąJoanna Blum z rodziną Joanna Blum, archiwum prywatne

Dlatego chcieliście wziąć ślub w Polsce?

To był przypadek. W 1988 roku przyleciałam z Robertem do Polski. Chciałam mu pokazać, skąd pochodzę. W sobotę poszliśmy na nabożeństwo do synagogi Nożyków przy ul. Twardej. Na miejscu zobaczyliśmy budynek, a w środku co najwyżej piętnaście osób. Starsi ludzie modlący się po cichutku i skromnie. Bez rabina. Jakby życia tam nie było. Zrobiło to na nas tak przygnębiające wrażenie, że gdy wyszliśmy na ulicę, Robert rzucił:„"A co myślisz o tym, jakbyśmy tutaj wzięli ślub i zaprosili na niego wszystkich warszawskich Żydów?" Od razu podchwyciłam pomysł. Nie wiedziałam, na co się piszę. Przygotowania zajęły nam równo rok i nie zliczę już, ile razy płakałam z bezsilności. Napotkaliśmy na mur, bo wtedy ślubów pod chupą w Polsce nie było i chyba nikt nie wiedział, jak się do tego zabrać. Chupę musiałam wypożyczyć z Teatru Żydowskiego w Warszawie ze spektaklu "Skrzypek na dachu". Nasz ślub odbył się 2 lipca 1989 roku. Przyszło 600 osób. Nasz ślub był pierwszym od zakończenia wojny w synagodze Nożyków w Warszawie. Tak pisano o nim w prasie polskiej, amerykańskiej, a nawet izraelskiej.

Jaką jesteś mamą - polską, żydowską czy amerykańską?

Polsko-żydowską z amerykańskimi akcentami (śmiech). Jednym z powodów przejścia na judaizm było marzenie o stworzeniu rodziny. To mi się udało. Prowadzimy z Robertem dom, w którym każdy jest mile widziany. Moje koleżanki Amerykanki śmieją się, że gdy wchodzisz do Joanny, to jedzenie od razu wjeżdża na stół. Uwielbiam gości. Na kilka miesięcy przed świętami planuję, co ugotuję i jak przystroję stół. Moim ideałem była moja babcia. Wspaniale prowadziła dom, gdy wchodziło się do niej, zawsze pięknie pachniało – czystością i jedzeniem. Dlatego moje dzieci nigdy nie jadły "gerberów", tylko to, co ja im ugotowałam. No i lubię sprzątać ( śmiech). Byłam z gatunku tych nadopiekuńczych mam, dzisiaj nazywanych "helicopter mother". Mąż ciągle mnie hamował: "Nie krąż tak nad nimi". Stawiał na samodzielność dzieci. Pamiętam, jak Michael miał cztery lata i poszliśmy w Warszawie na obiad do mojej rodziny. Był tam jego kuzyn w tym samym wieku. Siedzieliśmy wszyscy przy stole. Mój Michael jadł samodzielnie, a koło tego kuzyna stała mama i ciocia i obie go karmiły, mówiąc przy tym do mnie z wyrzutami: "Jak ty możesz go nie karmić?". Nie musiałam, Michael sam umiał jeść. Mnie się wydawało, że jestem nadopiekuńcza, a kiedy przyjeżdżałam do Polski, okazywało się, że wcale. Zarówno Robert, jak i ja mieliśmy zawsze dobry kontakt z dziećmi. Spędzaliśmy z nimi dużo czasu.

Czy da się wychować dzieci na Manhattanie? Ponoć nie jest łatwo.

Pierwszego syna urodziłam na Manhattanie. Wyszłam z biura na lunch, kiedy odeszły mi wody. Wyprowadziliśmy się potem, trzydzieści minut drogi od Manhattanu, aby mieć trochę trawy i świeże powietrze dla dzieci. Znam wielu ludzi, którzy wychowują dzieci na Manahttanie i jakoś dają sobie radę. Jednak są pod dużą presją środowiska. Dotyczy to zresztą całego Nowego Jorku. Dzieci mają wypełniony czas po brzegi. Powinny należeć do jakiegoś kółka zainteresowań albo drużyny sportowej: baseball, koszykówka, basen, zajęcia plastyczne, muzyczne. Nowy Jork narzuca pewien styl wychowania. Matki się chwalą: "Och, mój syn to już gra na wiolonczeli, a mój syn ma już zielony pas w judo!" Nigdy taka nie byłam, chociaż chciałam, żeby dzieci uprawiały sport. Braliśmy je często z mężem do muzeum, ZOO, do parku albo do teatru na Broadway. Kiedy mój pierwszy syn miał siedem tygodni, zaczęłam z nim jeździć na zajęcia dla młodych mam. Rozmawiałyśmy tam, jak karmić dziecko, jak usypiać, jak się nim zajmować, była też gimnastyka dla nas i dla dzieci. Czasami przychodziłyśmy tam, żeby się wyżalić albo znaleźć przyjaciółkę. Michael ma już 28 lat, a kilka z moich najbliższych przyjaciółek właśnie tam poznałam.

Ponoć o wyborze szkoły dla dziecka trzeba w Nowym Jorku decydować już w ciąży. Czy to prawda czy legenda?

Trochę przesada, ale nie wolno zostawiać tego na ostatnią chwilę. Na pewno wybór przedszkola pociąga za sobą konsekwencje wyboru podstawówki, a potem szkoły ponadpodstawowej. Jeśli będzie to dobra szkoła w Nowym Jorku, a dziecko z dobrym wynikiem zda egzamin SAT/ACT (coś w rodzaju polskiej matury), to ma zapewniony start na uniwersytet, a potem w dorosłe życie. Są też dzieci, które nie skończyły prestiżowej podstawówki, a dostają się na dobre studia, bo są zdolne i pracowite. W Stanach większość dzieci bierze pożyczkę na studia. Ostatnio toczy się społeczna debata na temat tego, czy koszty edukacji na uniwersytecie, a średnio jest to kwota ponad 200 tysięcy dolarów, zwracają się, bo przecież wiele osób kończy kierunki, po których nie może znaleźć pracy. A przecież muszą spłacić potem tę pożyczkę. Mój mąż nie pochodził z bogatej rodziny i pamiętam, że nasz najstarszy syn skończył dwa lata, kiedy Robert odetchnął z ulgą: "W tym miesiącu płacę ostatnią ratę".

Do jakich szkół wysłaliście swoje dzieci? Jaki był plan?

Wszystkie nasze dzieci chodziły najpierw do żłobka w JCC (Jewish Community Centre), a potem do prywatnej szkoły żydowskiej. Ta szkoła była uważana za prestiżową z ograniczoną liczbą miejsc, dlatego musieliśmy wziąć udział w loterii, a ponadto mieć rekomendację ze żłobka JCC. Edukacja zaczynała się od przedszkola, które było w tej samej szkole. Po urodzeniu pierwszego dziecka postanowiliśmy z mężem, że nie wrócę już do pracy, bo moja pensja poszłaby na opłacenie niani. Mogliśmy sobie pozwolić na to, aby mąż utrzymywał nas. Dlatego angażowałam się w życie szkolne dzieci. Jako wolontariusz prowadziłam raz w miesiącu przez kilka lat lekcje o sztuce. Lubiłam też organizować przyjęcia szkolne na koniec roku. Aby obniżyć koszty czesnego, serwowałyśmy razem z innymi mamami dzieciom lunch. Co drugi dzień zakładałyśmy siatki na włosy, fartuchy i rękawiczki i wydawałyśmy gotowe jedzenie z kuchni. Potem musiałyśmy posprzątać jadalnię.

Jakie wykształcenie mają synowie?

Micheal studiował literaturę i przez chwilę był dziennikarzem, a potem skończył drugie studia z informatyki na New York University. Młodszy, Mark studiował reżyserię i pisanie scenariuszy, a najmłodszy Jordan studiuje w Tel Awiwie zarządzanie i stosunki międzynarodowe.

Może warto przy okazji wspomnieć o konkurencji w nowojorskich szkołach. Do testu SAT/ACT dzieci przygotowują się prawie rok. Test ten umożliwia dostanie się na dobry uniwersytet. Ci którzy mogą sobie na to pozwolić, idą na prywatne korepetycje, które są bardzo drogie – od 100  do 500-600 dolarów za godzinę! Tak jest w naszej okolicy. Są też grupowe korepetycje, które są znacznie tańsze. To jest jednak taki stres dla dzieci, że w naszej szkole pewnego roku zapowiedzieli, że dzieciaki mają zabronione dyskutować o swoich wynikach. Tak, aby inni nie wpadli w depresję, że mają za mało punktów. Dobrze jest widziane, jeśli dzieci przed egzaminami na wybrany kierunek studiów zaczną pracować nad jakimś projektem z tej dziedziny albo odbędą praktyki. Na przykład Jordan załapał się na staż w sądzie jako pomoc adwokata przy kryminalnych sprawach. W przyszłość rozważa jeszcze studiowanie prawa albo finansów. Ten staż to też wchodzenie w dorosłość. Zresztą w Stanach jest to normalne, że dzieci pracują dorywczo od 16 roku życia.

Czy odkąd synowie dorośli, cierpisz na syndrom pustego gniazda?

Kiedy moja praca jako mamy w domu się skończyła, pewnego dnia spojrzeliśmy z Robertem na siebie i już wiedzieliśmy, że zrealizujemy to, o czym od dawna myśleliśmy. Zimy w Nowym Jorku są takie zimne, to może lepiej spędzajmy zimy w Tel Awiwie. Przy okazji mogliśmy dopilnować syna, który tutaj studiuje. Robert już nie pracuje tyle, co kiedyś i może wiele rzeczy załatwić zdalnie. Kilka dni temu siedzieliśmy wieczorem na balkonie w Tel Awiwie i słyszeliśmy, jak jakaś Izraelka przeokropnie krzyczy na męża przez 15 minut, a dosłownie dzień później nasi francuscy sąsiedzi się głośno kłócili. A u nas? Spokój i cisza. Może z nami coś jest nie tak? (śmiech). Spędzamy przecież ze sobą 24 godziny na dobę.

A co robisz jako "emerytowana mama" tylko dla siebie?

Moją pasją jest podróżowanie. Jeżdżę z rodziną, również często sama z moją mamą. Drugą pasją jest gotowanie. Gdy Robert przychodzi do domu, stawiam przed nim talerz z nowym daniem, które właśnie wymyśliłam. Kiedy jest zaskoczony i w dodatku mu smakuje, cieszę się. Lubię fotografować. Angażuję się również charytatywnie w różne projekty, na przykład przez dwa lata robiłam dla Fundacji Shoah Stevena Spielberga wywiady z Żydami, którzy przeżyli Holokaust. Piszę pamiętnik dla moich dzieci. Synowie są ciekawi życia w Polsce w latach 70. i 80. Teraz w czasie pandemii sami doświadczyli, czym są ograniczenia. Są kobiety, które potrzebują od życia bardzo dużo. Mnie wystarczy spędzanie czasu z mężem i dziećmi. Wiem, że nadejdzie taki czas kiedy synowie będą mieli już swoje rodziny. Jestem najszczęśliwsza, kiedy siedzimy razem przy stole, przy dobrym jedzeniu i rozmawiamy. To chyba w życiu najważniejsze.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.