Polki wychowują dziś swoje dzieci nie tylko w Polsce. Wiele z nich los rzucił do innych krajów. Tam założyły rodziny i prowadzą domy. O swoich doświadczeniach opowiadają w naszym nowym cyklu "Matka Polka za granicą". Nasze cykle znajdziecie w poniedziałki o 19 na serwisie eDziecko.pl i Gazeta.pl. Zapraszamy!
Dorota Fyda to edukatorka autoprezentacji i biznesu, inicjatorka międzynarodowego projektu aktywacji kobiet ŚIKS (Światowe Imperium Kobiety Spełnionej). Od 25 lat mieszka w Monachium z mężem Dawidem, mają 18-letniego syna Kacpra.
Dorota Fyda: Matury miały się rozpocząć 30 marca, zostały przesunięte na maj, nie wiemy czy i ten termin nie przestał być aktualny. Szkoły są zamknięte do 5 maja, dopiero wtedy dowiemy się, kiedy będą egzaminy. Kacper się trzyma, ale widzę że jest trochę zagubiony. Z jednej strony może sobie trochę poluzować z przygotowaniami, z drugiej - wisi to nad nim cały czas. Sytuację komplikuje fakt, że tu maturę poprzedzają jeszcze dodatkowe egzaminy szkolne z kilku przedmiotów. Z powodu epidemii odbędą się tuż przed maturą, to oznacza większe obciążenie i stres, a te wyniki mają również wpływ na rekrutację na studia. Syn się pociesza, że i tak planował roczną przerwę po maturze. Chce podróżować, zanim podejmie decyzję, co będzie studiował. To dość popularne w Niemczech, taki "gap year" po maturze. Liczymy na to, że epidemia jednak ucichnie. A na razie syn zajął się intensywniej swoim projektem online - uczy tworzenia plakatów biznesowych, organizuje z tego szkolenia dla kobiet.
Nie ma całkowitego zakazu. Możemy wychodzić, uprawiać sport na zewnątrz, nie wolno nam tylko robić tego w grupie. Wychodzisz najwyżej we dwójkę i to z zachowaniem dystansu. Dlatego syn cierpi, bo nie może spotykać się ze swoją paczką kolegów, miał też 18 urodziny i spędzał je z tylko z nami, trochę mu smutno. Wiele rzeczy musieliśmy odłożyć z powodu epidemii. Planowaliśmy malowanie mieszkania, ale teraz nie mamy gdzie kupić farb, bo sklepy zostały zamknięte. Pozwolenie na takie zakupy mają małe firmy budowlane - jeśli ktoś na przykład ma kontrakt, jakieś zlecenie - wtedy może zamówić w sklepie odpowiednie produkty. Ale indywidualnie dla siebie niczego nie kupimy. Druga strata dla mnie to mój przydomowy ogródek. Najwyższy czas coś zasiać, ale oczywiście też nie kupię ani nasion, ani sadzonek. Jest bardzo ciepło, 26 stopni, ale trudno się tym teraz cieszyć.
Przyznam, że na początku uważałam, że mnie to nie dotyczy. Owszem, słyszałam, że we Włoszech - a to jednak bezpośrednie sąsiedztwo - dzieje się źle. Ale nie brałam tego do siebie. Do czasu, aż zachorowała moja przyjaciółka. Wtedy się przelękłam, bo widziałam się z nią dwa tygodnie wcześniej, mogłam się więc również zarazić. Dotarło do mnie, że to zagrożenie jest naprawdę blisko. Przyjaciółka zrobiła testy, wyszło że to nie COVID-19 tylko przeziębienie, ale mnie to otrzeźwiło i przejęłam się zakazami. Stosujemy wszelkie środki ostrożności, nosimy rękawiczki i maseczki, chociaż w Bawarii nie ma jednoznacznego obowiązku. Jeździmy do lasu na spacery, bo nam wolno, ale świadomie unikamy grup.
Na początku były kolejki. Zabrakło od razu papieru toaletowego i drożdży. Może to dlatego, że decyzję o izolacji nasz rząd podjął znienacka. Najpierw długo nas informowano, że Bawaria jest dobrze przygotowana, służba zdrowia jest gotowa, mamy respiratory. I tak nas zapewniali, aż któregoś dnia nam powiedzieli: zamykamy szkoły. Z dnia na dzień. Ludzie się przestraszyli i zaczęli robić zapasy. Po kilku dniach to się jednak uspokoiło. Co prawda drożdży nie ma nadal, a papier jest ten najgorszej jakości, ale jedzenia jest pod dostatkiem, a kolejek już nie ma. Przy okazji nauczyłam się lepiej planować zakupy i obiady. Zauważyłam, że przez to zyskałam więcej czasu dla siebie. Dotąd byłam w takich decyzjach spontaniczna - decydowałam w ostatniej chwili, co będzie na kolację, wybiegałam do sklepu, szukałam jakiegoś produktu. Teraz muszę przemyśleć wszystko wcześniej i już raczej nie kapryszę. Jest więc spokojniej i można skupić się na innych sprawach
Na pewno trudno nam było znaleźć przedszkole. Pamiętam, że złożyłam podania do 30 placówek. I nic, nie było miejsca. Oczywiście, starałam się o takie w placówce publicznej, bo prywatne kosztowały ok. 500 euro miesięcznie, a mnie wtedy nie było na to stać. Na szczęście jestem dość otwarta i rozmawiam z ludźmi na przykład na placu zabaw, a tam jedna z mam szepnęła mi o nowym przedszkolu w okolicy. Zdążyłam zabukować w nim miejsce, zanim się zapełniło. W ten sposób mój syn poszedł do przedszkola integracyjnego. To był przypadek, ale szczęśliwy - to go otworzyło na różnorodność.
Niespodziewanie dla mnie i męża aklimatyzował się z trudem. W domu mówiliśmy po polsku. Brak znajomości języka, którym posługiwały się inne dzieci, chyba go paraliżował. W domu szczebiotał, w przedszkolu w ogóle przestał się odzywać. I tak było ponad pół roku. W końcu, bez szczególnej przyczyny, jakby od pstryknięcia po prostu zaczął rozmawiać z dziećmi. Kiedy w wieku 6 lat szedł do szkoły, nie było już żadnych problemów. Chociaż nie - zapomniałam o dysleksji.
Nie tak szybko niestety. Padliśmy ofiarą uprzedzeń. Przez cztery lata nauczyciele nie zwrócili na to uwagi. Widziałam, że nie nadążał z czytaniem, słabo rozwiązywał zadania z matematyki - najpierw sądziłam, że po prostu nie potrafi. Aż zauważyłam, że kiedy mu się zadanie przeczyta na głos, świetnie liczy w pamięci. Poszłam z tym do nauczycielki. Stwierdziła, że to nie dysleksja, tylko słaby niemiecki. Powiedziała, że niepotrzebnie chodzi w weekendy do polskiej szkoły, bo to go opóźnia w nauce. To było w czwartej klasie. A musisz wiedzieć, że to jest w niemieckiej szkole kluczowy moment. Wtedy dzieci, a raczej ich rodzice decydują o dalszym kształcie kariery edukacyjnej. Od piątej klasy albo idą ścieżką akademicką do gimnazjum, a potem na studia albo wybierają drogę szkolnictwa zawodowego. Późniejsza zmiana kierunku jest możliwa, ale bardzo trudna.
Tak, ale ja nie chciałam polskiej szkoły odpuścić, dla mnie to było bardzo ważne i nie wierzyłam, żeby to było powodem jego problemów z nauką. Podbudował mnie korepetytor - zatrudniliśmy go, żeby Kacper nie miał tyłów z niemieckiego. I ten korepetytor potwierdził moje spostrzeżenia, że chodzi o dysleksję - zauważył po prostu, że dziecko zamienia litery nawet w wyrazach, które dobrze już opanował. Uparłam się więc i wymusiłam wizytę w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Tam, po badaniach syn dostał orzeczenie. Szkoła nie miała już wyboru - musiała potraktować sprawę poważnie. Od tamtej pory dostawał więcej czasu na rozwiązywanie zadań, miał ulgi. Okazało się, że nawet krótkie dziesięć minut ponad przysługujący wszystkim czas go ratuje. Zaczął sobie radzić, a my przestaliśmy się martwić szkołą. Do gimnazjum dostał się już bez trudu.
Wychodzę z założenia, że nie wszystko zależy od szkoły, wiele od nauczyciela. W pierwszej i drugiej klasie nauczycielka była świetna, potrafiła dzieci dopingować, syna też mobilizowała do pracy, mimo jego ówczesnych problemów. Potem zmieniła się nauczycielka i już nie było tak dobrze. Ale ja nie narzekam, mam takie podejście, że rodzice muszą być zaangażowani w postępy edukacyjne własnych dzieci. Nie będzie sukcesu, jeśli się dziecko po prostu podrzuci szkole i na instytucję zrzuci wszystkie obowiązki. Mówiłam to zawsze moim klientom - ponad 12 lat prowadziłam biuro relokacyjne dla polskich rodzin. Zajmowałam się wnioskami, dokumentami, sprawą szkół i zasiłków oraz zakładaniem ich firm.
Powtarzającym się problemem była słaba znajomość języka niemieckiego. Niestety, rodzicom nie chciało się chodzić na kursy językowe. Cały problem z językową adaptacją zrzucali na dziecko i jego szkołę. Nie byli w takim razie w stanie prowadzić z nauczycielami dialogu. To powodowało spięcia i problemy. Chodziłam z nimi na wywiadówki, pomagałam rozwiązać konflikty.
Poza twardym profilowaniem w piątej klasie, kiedy małe dzieci muszą decydować o całej swojej przyszłości - jest podobna do polskiej szkoły. Może bardziej przestrzega się reguł. Wakacje, święta czy ferie - nie ma przedłużania nawet o jeden dzień. Nie ma takich sytuacji, jak w polskiej szkole, że część dzieci rodzice "porywają" na wyjazdy w trakcie roku szkolnego, a nauczyciel musi dostosować do tego pracę całej klasy. Nie poprawia się też ocen. Nauczyciel wyznacza termin, np. klasówki z wyprzedzeniem i on jest nieprzekraczalny, a potem nie ma poprawek. Można zdobyć inną ocenę, ale przy okazji innej partii materiału, czy innej aktywności. Poza tym jednak nie tropią tak bardzo, czy ktoś się uczy, czy nie w trakcie roku szkolnego. Stawiają na samodzielność. Albo się organizujesz i lecisz z nami dalej, albo nie - twoja sprawa.
Tak, ale nie pozostawiają bez kontroli. Na przykład dziecko można zwolnić z zajęć, ale trzeba uprzedzić o tym telefonicznie przed rozpoczęciem lekcji. Gdyby uczeń nie dotarł do szkoły bez informacji od rodziców - nauczyciel natychmiast do nich dzwoni. Jeśli dziecko coś przeskrobie, szkoła wysyła do rodziców list. Raz taki dostałam - mój syn wybił szybę piłką, wiedziałam o tym natychmiast po zdarzeniu. Szkoła też stara się w uczniach wyrobić szacunek do pracy. Uczniowie muszą odbywać praktyki, również ci którzy postawili na karierę akademicką. Mój syn w ósmej klasie np. praktykował w warsztacie samochodowym. W Niemczech praca fizyczna nikogo nie dyskryminuje. Możesz być nauczycielem czy mechanikiem - jesteś tak samo wartościowym człowiekiem, kumplem, znajomym. Podziały społeczne widać na innym tle - finansowym. Nie widać biedy, ale widać tych najbogatszych.
To jest państwo opiekuńcze. Widziałam to na przykładzie wielu rodzin kontaktujących się z moim biurem. Jeśli ktoś nie dostał zasiłku, to zazwyczaj oznaczało, że po prostu nie wypełnił dokumentów albo nie złożył ich na czas. Osobiście nigdy nie byłam w takiej potrzebie, a mieszkam w Niemczech od 25 lat. Ale na przykład koszty terapii dyslektycznej dla mojego syna pokrywało państwo. Szkoła jest za darmo, podręczniki również, a nawet z niektórych przedmiotów dostają je podwójne, żeby nie nosić na plecach między domem a szkołą. W szóstej klasie syn dostał też iPada do nauki. Szybko też szkoła włączała elementy e-learningu. I kiedy wybuchła epidemia, a szkoły zamknięto, nie było problemów z przejściem na zdalne nauczanie. Syn wszedł w wideokonferencje z nauczycielami, miał jakieś materiały już w internecie. Jedyny problem polega na tym, że tęskni do rówieśników. Oni mają teraz osiemnastki - mieli je świętować razem, a siedzą w domach tylko z rodzicami. To boli.
Na pierwszej wywiadówce wywołałam ogólny szok i zdumienie - byłam najmłodszą mamą. Pytali, ile mam lat i dlaczego tak wcześnie mam dziecko? Urodziłam syna w wieku 24 lat, wszyscy rodzice jego kolegów z klasy byli ode mnie starsi. Ale i tak jestem "polnische Mutter", jak się ze mnie śmieją przyjaciele. Czyli jednak zbyt opiekuńcza.
Tutaj daje się dzieciom duży luz. Do rodziców mówi się po imieniu, dziecko w ogóle ma dużo do powiedzenia i słucha się jego zdania. Młodzież nie musi ani wracać o konkretnej porze do domów, ani też opowiadać się rodzicom z tego, gdzie jest. Rówieśnicy mojego syna potrafią nie wrócić na noc do domu i nawet nie uprzedzić o tym rodziców. Dla mnie to jednak za dużo, wolę mieć kontrolę. Jesteśmy umówieni na telefon i informację, gdzie syn przebywa, zawsze też ustalaliśmy godzinę, o której wróci do domu.
Szybko się usamodzielniają. Przed 20-tką często już żyją po swojemu, wyprowadzają się z domu. Albo wyjeżdżają na studia i to już jest takie "opuszczenie gniazda". Kilkanaście lat temu osiedliśmy z mężem w Monachium właśnie dlatego, żeby nasze dziecko mogło studiować przy domu. Sądziliśmy, że to dobry pomysł i że to Kacprowi bardzo ułatwi życie i da mu lepsze szanse. Teraz się okazuje, że nasz syn i tak chce wyjechać na studia do innego miasta. Tak zrobią też jego rówieśnicy, taki jest tu zwyczaj.
*Aleksandra Pezda to dziennikarka, publicystka, freelancerka. Specjalizuje się w problemach współczesnej edukacji. Kilkanaście lat pracowała w "Gazecie Wyborczej", prowadziła autorski program w Radiu TOK FM, pisała m.in. o tym, jak szkoła odnajduje się wobec wyzwań cywilizacji cyfrowej. Autorka książek: "Koniec Epoki Kredy. Internet dla nauczycieli i rodziców" i "Zdrowaś mario. Reportaże o medycznej marihuanie".
Przeczytaj też pozostałe rozmowy z naszego cyklu "Matka Polka za granicą" >>>