Pielęgniarka ze szpitala psychiatrycznego: Ten oddział można nazwać "przedpoprawczak"

Na oddziale dla dzieci zdarzało się, że sanitariusze podszczypywali dziewczęta, albo używali nieodpowiednich słów i nie zostawali nawet upomniani - opowiada pielęgniarka, która przez siedem lat pracowała w Wojewódzkim Szpitalu dla Nerwowo i Psychiczne Chorych w Lubiążu. Została zwolniona w 2016 roku za napisanie książki, w której zdradziła wiele niepokojących szczegółów z pracy w ośrodku. Jego dyrektor i ordynator mają inne zdanie na temat poruszanych przez nią kwestii.

Jessika Piechocka, eDziecko.pl: Jak to się stało, że zaczęła pani pracę w Lubiążu?

Sara Romska, autorka książki "Dzieci Psychiatryka": To był przypadek. Ciągle szukałam czegoś, żeby odejść od zawodu, ale życie płata figle. Zawsze mówiłam, że nie będę pracowała ani z dziećmi ani w psychiatrii. Tu trafiłam na jedno i drugie. Pracowałam tam prawie siedem lat.

Dlaczego nie chciała pani pracować w psychiatrii i z dziećmi?

Praca na tych oddziałach jest bardzo trudna. Trudny pacjent. Wydawało mi się, że się do tego nie nadaję. Tak twierdziłam na początku, ale było odwrotnie.

Co zainspirowało panią do napisania książki?

Zainspirował mnie jeden zostawiony pamiętnik, książkowa Natalia. Pozostałe historie wynikały z tego, że pielęgniarki pracowały tam za psychologów. Dzieci potrzebowały rozmowy, potrzebowały się komuś wyżalić, wykrzyczeć swoje cierpienie, a my byłyśmy na pierwszej linii.

Jak wyglądał pani początek pracy na oddziale, od momentu zatrudnienia?

Na oddziale były pielęgniarki i pielęgniarz. Kobietom było znacznie trudniej niż mężczyźnie. Ponieważ mamy instynkt macierzyński i swoje dzieci. Nagle musiałyśmy się przestawić. Każda z nas chciała wszystko załatwić dobrocią i przytulaniem, tam niestety to nie mogło tak funkcjonować. Dodatkowo problematyczne były zlecenia, które musiałyśmy wykonywać, np. "zastrzyki za karę". Nie mogłyśmy sobie z tym poradzić. Takiemu pacjentowi chciałoby się pomóc, przytulić, pogłaskać, a z drugiej strony dzieci to świetni manipulanci, dlatego w szpitalu powstał rygorystyczny regulamin. Pewnych zasad nie można było łamać.

Czy uważa pani, że liczba pracowników w całym szpitalu była odpowiednia?

Pracowałam na oddziale o wzmożonym zabezpieczeniu. Tam potrzeba było bardzo dużo ludzi do pracy. Personel był dobierany z przypadku. Do szpitala przychodziły osoby o bardzo różnej profesji. Pielęgniarka musiała posiadać dyplom, aby być zatrudnioną, ale jeżeli chodzi o sanitariuszy czy sanitariuszki, to byli to ludzie z przypadku.

Pracownicy nie przechodzili żadnych kursów przed rozpoczęciem pracy?

Nie przechodzili żadnej selekcji i nie mieli żadnych kursów. Nie weryfikowano, kto się nadaje, a kto nie. Stąd pojawiały się konflikty i traumy u dzieci. Zdarzało się, że sanitariusz przyszedł do pracy po spożyciu alkoholu. Dzieci to wyczuwały, tacy ludzie zostawali zwolnieni. Jeżeli dopuszczał się takich rzeczy, jak podszczypywanie dziewcząt, albo wulgaryzmów, to taki pracownik nie zostawał nawet upomniany. Często personel używał wulgarnych słów wobec swoich podopiecznych.

W książce opisała pani sprawę Klaudii, która oskarżyła ordynatora o molestowanie. Czy często zdarzały się takie przypadki, że personel pozwalał sobie na rzeczy, na które nie powinien?

Młodzi sanitariusze często przekraczali granice. Tu nie było wyobraźni i zahamowań. Sanitariusze byli za karę przenoszeni na inne oddziały, np. do pracy z dorosłymi. Zdarzył się również przypadek, który opisałam w książce, kiedy sanitariuszka zakochała się w chłopcu, który nie miał 18 lat i był chory psychicznie. To było coś koszmarnego. Dorosła kobieta, z mężem i dziećmi, zachowała się karygodnie, ale skandal został zatuszowany.

Nazwałam to miejsce Watykanem, to była taka zamknięta enklawa. Większość rzeczy była tuszowana. Dyrektor w tym wszystkim bardzo chętnie uczestniczył. Często nie pozwalał wzywać policji, kiedy były bunty dzieci. Zdarzały się sytuacje, że pacjenci okaleczali sanitariuszy.

W szpitalu nie było wzmożonego bezpieczeństwa? Dlaczego dzieci nie były bardziej pilnowane?

Ludzie nie byli przygotowani do niektórych rzeczy. Proszę wyobrazić sobie, że do pracy w szpitalu psychiatrycznym dla dzieci przychodzi rolnik. Jeżeli był skłonny, chętny do nauki i miał empatię, to sobie poradził. Zdarzało się, że przychodzili zupełnie przypadkowi ludzie, tylko po to, żeby mieć ubezpieczenie przez zimę.

Dyrektor na to nie reagował?

Dyrektor nie lubił oddziałów dziecięcych. Kiedyś sam dostał cios w trakcie buntu. Czasami bywało, że dawał zlecenie na telefon. Niestety nie miałyśmy możliwości tego skrytykować, bo w tym momencie straciłybyśmy pracę.

Ile lat temu pani tam pracowała? Czy ma pani z kimś kontakt, kto tam pracuje? Może coś się zmieniło od tego czasu?

Nie pracuję tam od 2016 roku, ale nic się nie zmieniło. Jest jeszcze gorzej dlatego, że ludzie zaczęli jeszcze bardziej wybywać i są bardzo duże luki w personelu.

W szpitalu są dwa oddziały. Na tym, na którym ja pracowałam, były przede wszystkim dzieci chore. Obok znajdował się oddział dla dzieci uzależnionych od różnych substancji. Te dzieci miały w pewnym momencie taki czas jak narkoman na głodzie, nie dawały sobie rady z samym sobą. Na dyżurze była obstawa tylko trzech kobiet.

Ile osób było na oddziale dziecięcym z uzależnieniami?

Miejsca starczało na trzydzieścioro dzieci, połowa plus minus była dziewcząt, a połowa chłopców. Chłopcy i dziewczynki przebywali osobno.

Jak było z personelem, czy była konkretna liczba osób na szpital? Na osobę?

Nie. Było więcej dzieci niż miejsc. Zawsze upychano do 34 osób. Była tam straszliwa ciasnota. Najgorsza sytuacja była z szatnią w podziemiu, miała mniej więcej cztery metry na cztery metry i tam się te dzieci tłoczyły. Były przepychanki. Słabsze dzieci obrywały po uszach. Działo się to przed wyjściami do szkoły lub na spacery. Część dzieci po bójkach, które tam wybuchały, wracała karnie na oddział. Sprawa przestrzennej szatni rozwiązałaby wiele konfliktów.

Ile osób było wyspecjalizowanych?

Najbardziej brakowało psychologów. Były zatrudnione dwie panie psycholożki, ale pracowały po trzy, cztery godzinny dziennie. Można ten oddział nazwać "przedpoprawczak". Wychodziło ok. 45 minut terapii w tygodniu na dziecko. Nie zawsze dzieci potrzebowały leków, ale potrzebowały głównie rozmowy, zrozumienia i wysłuchania. Wiele sytuacji rozładowywało się właśnie rozmową. Najczęściej zlecano kuracje lekowe np. na tydzień. Dawano zastrzyki dwa, trzy razy dziennie uspokajające i nasenne, tylko po to, aby był spokój.

Zdarzały się inne konflikty spowodowane np. brakiem łóżek na oddziale?

Nie. Tu nie było problemu z łóżkami. Problemem było to, że były bardzo ciasne poukładane. Dzieci nie miały swojej przestrzeni życiowej. Kiedy buzowały hormony i dochodziło do agresji, zachowywały jak lwy w klatce. Przestrzeń odgrywała dużą rolę.

Ile osób znajdowało się na jednej sali?

Średnio po trzy, cztery osoby. Jedna największa sala miała miejsce dla ośmiorga dzieci.

Czy często zdarzały się przypadki, że dzieci próbowały popełnić samobójstwo, bo nie dawały rady?

Starałyśmy się przewidywać pewne sytuacje. Pewnego razu jedna dziewczyna porządnie mnie wystraszyła. Myślę, że może nie miała na celu samobójstwa. Nagromadziła leki i połknęła je na raz. Zgłosiła to po kilku godzinach, kiedy nastąpiła reakcja leków. Mnie przeraziła interwencja lekarza. Kobieta zupełnie nie miała zielonego pojęcia, co ma robić. Wymyśliła, że dziewczyna ma wypić wodę z solą i zwymiotować, gdzie od zażycia leków minęło parę godzin. Podłączyłam jej kroplówkę, ale stan się pogarszał. W końcu ja wymusiłam na lekarce, aby po godzinie 23 wziąć ją na oddział, bo mogła umrzeć.

Lekarz zawsze musiał być na oddziale?

Nie. Jeden lekarz był na izbie przyjęć, a drugi na resztę oddziałów dla dorosłych i dla dzieci.

Jak często rodzice mogli odwiedzać dzieci?

To wszystko zależało od ordynatora, ale minimum dwa razy w tygodniu rodzice mogli przyjeżdżać. Zawsze było łatwiej, kiedy rodzice interesowali się dzieckiem. Był pewien specyfik, którego dziecko nie mogło dostawać do 17. roku życia, chyba że rodzic w wyjątkowych sytuacjach wyraził na to zgodę. Niestety te dzieci, o które nie miał kto się upomnieć, dostawały bezprecedensowo ten lek.

Jak dział ten lek?

Lek dział na ośrodkowy układ nerwowy, żeby wyciszyć dziecko. Były też inne leki, którymi mógł być zastąpiony.

Nie było ustalonych norm dawkowania leków?

Decydentem był lekarz psychiatra. Było wiele nieprawidłowości. Dzieciom podawane były różne leki. Czasami było to nawet pół kieliszka leków. Nie było żadnych badań kontrolnych określających prawidłowe dawki leków, które powinny brać dzieci. Dopiero gdy dziecko zasłabło, to robiono je na naszą prośbę. W szpitalu było również wiele niepożądanych działań leków. Dziewczynom wypadały włosy i zwiększała się masa ciała. Kiedy mieliśmy kontrole, pewne rzeczy próbowano ukryć.

Jak te kontrole wyglądały? One były z zewnątrz?

Myślę, że te kontrole były tylko po to, żeby odhaczyć placówkę, że była sprawdzona. Tak naprawdę nic nie można się było dowiedzieć, jeżeli było się z zewnątrz. Swoich tajemnic bardzo strzegł dyrektor.

Co takim zachowaniem chciał osiągnąć dyrektor?

Dużo różnych rzeczy miał na celu. Lepiej było, kiedy firmy farmaceutyczne przychodziły regularnie wtedy, przynoszone zostawały leki, żeby później rozpowszechniać ich skuteczność. Były to leki nowej generacji, pacjenci byli lepiej leczeni. Kiedy ministerstwo wydało nakaz, że ten precedens zostaje zakończony, to trzeba było bazować na starych lekach. Dyrektor bez skrupułów zaczął je podawać, pomimo że pacjenci lepiej funkcjonowali na tych nowej generacji.

Można to było zmienić w jakiś sposób?

Można było kupić nowe leki, ale stare były za darmo.

Były przypadki, że personel nie dawał sobie rady i postanowił odchodzić z dnia na dzień?

Oczywiście były takie przypadki, ponieważ przeciążenie było niesamowite, kiepska płaca, jak zawsze w psychiatrii. Ludzie odchodzili regularnie. Rotacja była tam bardzo duża. Jak łatano dziury? Wtedy dyrektor przekazywał pieniądze na dyżury nadliczbowe. W tej chwili podobno już to nie działa, bo ludzie są przemęczeni. Nie da się tak łatać dziur. Tam trzeba być wypoczętym i mieć oczy dookoła głowy.

W wielu szpitalach dla osób nerwowo i psychiatrycznie chorych mówi się o tym, że oddziały wyglądają tragicznie. Jak to wyglądało w Lubiążu?

W 2010 roku były remonty. Mój oddział również był odnowiony. Były pewne mankamenty, ponieważ nie rozciągnie się metrażu. Szatnia to było nieporozumienie. Była w podziemiu, nie było okna. Było ciemno, śmierdziało, nie da się tego opisać. Dzieci nie miały biblioteki, gdzie mogłyby korzystać z czasopism i książek. Tego brakowało. Dopiero po interwencjach rzecznika zamontowano w małym korytarzu telewizor. Gdy zaczynałam pracę, dzieci miały tylko trzy podstawowe posiłki. Brakowało zbilansowania dań. W tej sytuacji też pomógł rzecznik.

Od czego należałoby zacząć zmiany, żeby było lepiej?

Tutaj nic się nie zmieni do momentu, kiedy nowi lekarze nie zobaczą atrakcyjności w tej pracy. Obciążenie psychiczne i odpowiedzialność są ogromne. Jak tę pracę rozdzieli się na kilka osób, jest dużo lżej i dużo więcej można zrobić. Druga rzecz to to, że personel powinien być przynajmniej trochę przygotowany. Jeżeli chodzi o niższy personel, powinno się każdemu przyglądać bardziej selektywnie. Jeżeli ktoś rzeczywiście się nadaje, to powinien przejść jakiś kurs. Wiele rzeczy można zmienić i naprawić. Liczą się chęci.

Dyrektor jest cały czas ten sam? Nikt nie próbował tego zmienić, skoro się nie sprawdza?

Wiele instytucji próbowało. Ludzie byli oszukani, zdesperowani, czasami wyrzucani tylko za to, że mieli inne zdanie, które powiedzieli głośno. Zostałam zwolniona za książkę. Miałam zgodę od ordynatora na napisanie jej. Dyrektor zobaczył, że zaczynają się kręcić koło mnie dziennikarze i bał się, że coś zacznie się dziać.

Czy w szpitalu wydarzyły się jeszcze jakieś wybiegające od norm sytuacje?

Była taka sytuacja, że pani psycholog wymyśliła raz w miesiącu nocny maraton oglądania horrorów. To dotyczyło dziewcząt i chłopców. Raz się zdarzyło, że personel kolejnego dnia jechał po receptę na pigułkę dzień po. To była zamknięta enklawa, jak ktoś zaczyna źle mówić, to wylatuje i nieważne, że nie ma personelu.

***

Poprosiliśmy również o komentarze pacjentów szpitala w w Lubiążu.

Philip leczył się w szpitalu przez trzy lata, wspomina je tak:

"Szpital w Lubiążu był bardzo ponury. Uważam, że było tam za mało personelu i brakowało poświęcenia czasu dla młodzieży. Osobiście najbardziej brakowało mi tam jakichkolwiek relacji. Zamiast terapii podawane były tabletki, robione zastrzyki i występowała agresja słowna personelu. Sanitariusze mówili nam, żebyśmy wypier*alali do pokojów, zamknęli ryje. Mówili również, że boli ich głowa i nie chce się im nas słuchać. Lubiłem chodzić do szkoły, ponieważ wtedy nie musiałem patrzeć na sanitariuszy. olałem rozmawiać z nauczycielami, mimo że nie lubiłem się uczyć. Byłem prawą ręką do spraw organizacyjnych.

Miałem również niemiłą sytuację z lekarzem, co do którego się zawiodłem. Spieszyłem się do szkoły, zakładałem spodnie i zaciąłem się rozporkiem. Poszedłem do lekarza i powiedziałem, co się stało, że leci mi krew i mnie boli. Pogłaskał mnie po głowie i powiedział, że to tylko krew i nic mi nie będzie. Drugiego dnia zgłosiłem ten sam problem, ponieważ ból był bardzo duży i zebrała mi się ropa. Ordynator oddziału powiedział, że mam nie wyolbrzymiać i spier*alać do pokoju. Dodał, że mam nie truć mu du*y, a jak będę z nim dyskutował, to da mi tabletkę na uspokojenie. Zlekceważył mnie. Poszedłem do zastępcy ordynatora - kobiety. Uznała, że mam stan zapalny, ale nie podała mi tego dnia żadnego leku. Powiedziałem o całej sprawie pielęgniarce, która bez zgody lekarza nie mogła podać mi leków, dlatego dała mi maść. Ordynator zobaczył to na monitoringu i pielęgniarka miała nieprzyjemności.

Na terapię przychodziliśmy raz w tygodniu. Pani psycholog miała nogę na nogę założoną i cały czas patrzyła w telefon. Jeżeli chodzi o personel, to pracował tam jeden sanitariusz, któremu najwidoczniej się spodobałem. Ja nie byłem nim zainteresowany, ale on był cały czas nachalny. Personel lekceważył to, co się mówi.

Mamy też list innej pacjentki szpitala w Lubiążu, Natalii, która pisała: "Rodzina to dopiero będzie ból spojrzeć im w oczy. Po takich traumach. Będzie mi obco, bo nie znam ich zbyt blisko. Za dużo czasu zmarnowałam za kratami. Czego się tu nauczyłam? Że trzeba być wyrozumiałym względem siebie. Trzeba wybaczać własne i czyjeś błędy".

List Natalii, str. 1List Natalii, str. 1 Natalia

List Natalii, str. 2List Natalii, str. 2 Natalia

List Natalii, str. 3List Natalii, str. 3 Natalia

Dostalismy również wiersz od pacjentki przebywającej w przeszłości w szpitalu w Lubiążu. "W oknach widać ciągle ten sam widok" - pisała pacjentka.

Wiersz pacjentki szpitala w LubiążuWiersz pacjentki szpitala w Lubiążu Pacjentka szpitala

Poprosiliśmy również o komentarze dyrektra i ordynatora szpitala - żaden z nich nie zgodził się na ujawnienie nazwiska.

Dyrektor szpitala: Do szpitala zawsze przyjmowane są osoby z doświadczeniem i przechodzą szkolenia. Potwierdzam mamy braki karowe, ale nie było takich sytuacji (sytuacji opisanych w książce). Jeżeli pracownik przyszedł po spożyciu alkoholu, był natychmiast zwalniany. Nic o tym nie wiem, żeby było tylko 45 minut terapii na jedno dziecko. Nigdy nie dotarła do mnie informacja na temat molestowania przez personel dzieci. Takiej wiedzy nie mam, nie przypominam sobie takiej sytuacji, może jest jakaś sprawa między kimś a kimś. Odwiedzam wszystkie oddziały i wiem, że leczymy zgodnie ze standardami.

Ordynator szpitala: Jeżeli chodzi o personel, pilnują tego kadry i pani oddziałowa. Z tego, co wiem, spełniamy normy. W szpitalu są różne formy terapii.Terapii nie da się przeliczyć dokładnie, staramy się, aby było jej jak najwięcej. Oskarżono mnie kiedyś o molestowanie, ale to była nieprawda. Sprawa została wyjaśniona. Natomiast o romansie sanitariuszki z pacjentem nic mi nie wiadomo. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.