Mama z depresją: Syn płakał, a ja waliłam rękami w ścianę. Przestraszyłam się. To nie byłam ja

"Poczułam totalną wściekłość. Wybiegłam z jego pokoju. Zaczęłam walić rękami w ścianę i krzyczeć. Ta reakcja mnie wystraszyła. Nigdy wcześniej nie wpadłam w taki szał. To już nie byłam ja. To był ktoś obcy we mnie" - 33-letnia Elżbieta, mama trzyletniego synka, po porodzie cierpiała na depresję. W rozmowie z eDziecko.pl powiedziała, co dla świeżo upieczonej matki oznacza życie z "potworem w środku".

Kiedy stanęłaś oko w oko z "potworem"?

Siedem miesięcy po porodzie. Trafiłam wtedy na terapię, bo poczułam, że nie panuję nad złością. Właściwie to mój mąż zauważył, że dzieje się ze mną coś złego, że chodzę cały czas rozdrażniona, a przy tym jestem wycofana i unikam rozmowy. Dzisiaj wiem, że odsuwałam od siebie to, co było dla mnie trudne. Momentem zwrotnym było popołudnie, kiedy mój syn nie mógł usnąć, czy obudził się zaraz po tym, jak zasnął. Poczułam wtedy totalną wściekłość. Wybiegłam z jego pokoju. Zaczęłam walić rękami w ścianę i krzyczeć. Ta reakcja mnie wystraszyła. Nigdy wcześniej nie wpadłam w taki szał. To już nie byłam ja. To był ktoś obcy we mnie.

Jak on się znalazł w środku ciebie?

Od czego tutaj zacząć? Może od porodu? W dniu terminu poszłam do szpitala na ostatnie KTG i okazało się, że mam wielowodzie. Zostałam więc zatrzymana, a lekarze powiedzieli, że wielowodzie może wynikać z wad wrodzonych dziecka. Zaczęli szukać przyczyny. Może nerki, może tchawica? Mówili mi, że niczego nie można wykluczyć. Założono mi cewnik, kroplówkę, przez którą przez cztery dni podawano mi oksytocynę i kazano leżeć, ale nie na oddziale położniczym, tylko na bloku porodowym. Przez cały czas słyszałam, jak obok mnie rodzą inne kobiety.

Często się zdarza, że kobieta zostaje sama z partnerem, że położna lub lekarz wkraczają w decydującej fazie porodu. A ja? Leżałam cały czas podłączona do KTG i innych rzeczy i nie mogłam się ruszać. Wokół mnie kręcił się personel medyczny i niemal do samego końca nie wiedziałam, na jakim etapie porodu jestem. Nikt mi nie powiedział też, dlaczego muszę cały czas leżeć. W trakcie porodu nacięto mnie i dodatkowo pękłam, co wiązało się z wielkim bólem po porodzie. Straciłam też dużo krwi, miałam bardzo dużą anemię i robioną transfuzję.

Po pierwszym badaniu okazało się, że syn jest zdrowym noworodkiem - 10 punktów w skali Apgar. Jednak w drugiej dobie dostał wysokiej gorączki i zadecydowano, że zostanie na pięć dni w inkubatorze. Dopiero po kilku dniach zdiagnozowano u niego wrodzone zapalenie płuc i włączono antybiotyk. Wyszliśmy ze szpitala po 10 dniach od porodu.

Domyślam się, że miałaś problem z karmieniem piersią?

Tak i właśnie do tego chciałam teraz przejść. Rodziłam w podwarszawskim szpitalu, gdzie nie było poradni laktacyjnej. Wszystkiego uczyła mnie bratowa, ona też pokazała, jak korzystać z laktatora, z którym się potem nie rozstawałam jeszcze długo. Mimo że karmiłam piersią rok, do końca nigdy nie ufałam swoim możliwościom. Początki były trudne, bo miałam za mało pokarmu, a dziecko nie było ze mną cały czas, tylko w inkubatorze.

Budziłam się i zasypiałam z laktatorem. Towarzyszył mi nieustanny lęk, że synek za mało je. Gdy wróciliśmy do domu, kupiłam wagę i ważyłam go po każdym karmieniu. Karmiłam piersią, dokarmiałam butelką, odciągałam pokarm. Żyłam w okolicach laktatora przez kilka miesięcy. Potem, kiedy zdiagnozowano u mnie depresję, zaczęłam dużo czytać na ten temat. Dowiedziałam się między innymi o tym, że podawanie sztucznej oksytocyny może zwiększać prawdopodobieństwo stanów depresyjnych i również przyczyniać się do wstrzymania laktacji. Coraz więcej badań mówi o tym, a mnie w szpitalu nikt nie uprzedził. Dostałam przecież ekstremalnie dużą dawkę sztucznej oksytocyny przez cztery dni.

Innym efektem ubocznym sztucznej oksytocyny może być wzmożone napięcie mięśni u dziecka. Mój syn zmagał się z tym przez wiele miesięcy, a to też utrudniało karmienie. Naturalna oksytocyna, ta wytwarzana przez organizm kobiety, nazywana jest hormonem miłości. W czasie porodu powoduje skurcze, a po porodzie euforyczny niemal stan zakochania w dziecku. Ta sztuczna oksytocyna owszem wywołuje skurcze, ale już nie wywołuje tych pozytywnych uczuć.

Nie czułaś miłości do synka?

Nie odczuwałam radości. Rzeczą normalna powinno być, że dziecko uśmiecha się i zdobywa nowe umiejętności, a mama się tym cieszy. Ale nie ja. Przez długi czas instynkt macierzyński wiązałam wyłącznie ze strachem. To była najsilniejsza emocja. Ponieważ syn był chorowitym dzieckiem, towarzyszył mi lęk o niego i olbrzymia potrzeba kontroli. Notowałam, o której jadł, ile zjadł, ile spał. Każde zachowanie odbiegające od normy powodowało mój niepokój. Kichał, bo coś mu w nosie przeszkadzało, a ja już chciałam biec do lekarza, aby sprawdzać, czy jest zdrowy. Chodziłam z nim na fizjoterapię i byłam przewrażliwiona, gdy dotykały go obce osoby. Reagowałam chwilami panicznie, jeśli ktoś podniósł go niezgodnie z zaleceniami fizjoterapeuty. W dodatku nie zdawałam sobie sprawy z tego, że cierpiałam na zespół stresu pourazowego.

Czyli ten trudny poród podwyższył poziom stresu?

Tak, i zrozumiałam to dopiero podczas terapii. Przed nią uważałam, że każda kobieta reaguje ciężko na poród. Gdy opowiadałam koleżankom o moich doświadczeniach z porodu, to tylko wyrywkowo i obracałam wszystko w żart. Tłumaczyłam sobie, że to normalne, że boję się o dziecko, jednak to jak się zachowywałam, nie było normalne. Synek kiepsko spał w łóżeczku, za to dobrze na spacerze. Więc spędzałam po cztery godziny na spacerze, nawet kiedy padał deszcz, i kiedy było -20 stopni Celsjusza.

Chciałaś być wzorową matką?

Potrzeba kontroli przekładała się na cały dom. Znajdowałam kolejne rzeczy, które należało zrobić. Chciałam dobrze wypaść w swoich oczach i oczach innych. Pokazać, jak świetnie sobie radzę. Wychodziłam z założenia, że jeśli coś jest dla mnie trudne, to nie dość się staram. Przecież kobiety od zawsze rodzą dzieci i prowadzą dom i jakoś sobie dają radę. To co, ja nie dam? Nie jestem pedantką, ale wtedy doprowadziłam dom do lśnienia. Codziennie odkurzałam i myłam podłogi, bo przecież moje dziecko leży albo raczkuje po podłodze. Zabezpieczyłam dom do granic możliwości, żeby nie zrobiło sobie krzywdy.

Gotowałam dwu, a nawet trzydaniowy obiad. Wychodziłam z założenia, że matka musi się dobrze odżywiać, więc kupowałam produkty tylko najlepszej jakości. Jeździłam po nie na ekologiczny bazar do Warszawy. Dwadzieścia kilometrów kolejką podmiejską z dzieckiem w wózku i plecakiem. Nie mogłam ugotować zwykłej zupy i podsmażyć kurczaka. Robiłam pieczonego dorsza, wcześniej marynowanego w specjalnych ziołach. A wszystko to robiłam w przerwach między karmieniem dziecka, bo to, żeby syn nie umarł z głodu było najważniejsze. Nie byłam w stanie odpoczywać w ciągu dnia. Przestałam spać w nocy. Dzisiaj wiem, że bałam się zatrzymać, żeby nie dotarło do mnie, jak bardzo moje życie zmieniło się po urodzeniu dziecka.

Tego dowiedziałaś się o sobie podczas terapii?

Dowiedziałam się mnóstwa rzeczy o sobie. Poznałam mechanizmy. Dlaczego reaguję tak, a nie inaczej w określonych sytuacjach, nie tylko w odniesieniu do samego dziecka. Zrozumiałam, że gorsze dni nie mówią o mojej wartości jako człowieku. Mierzyłam swoją wartość poprzez pracę. Byłam korporacyjnym produktem, który przywiązywał dużą wagę do projektów. Kiedy wkładałam odpowiednie zaangażowanie i poświęcałam czas, energię i kreatywność, to odnosiłam sukcesy. Mój syn udowodnił mi, że mogę wkładać tyle samo w "projekt dziecko", ale nie przekłada się to na sukces. Nie widziałam szybkich efektów mojej pracy jako matki.

Dla aktywnych zawodowo kobiet urlop macierzyński to często pułapka.

Z perspektywy czasu widzę, że już pod koniec ciąży to przeczuwałam. Bałam się, ale w tamtym momencie uznałam, że każda matka czuje się niepewnie przed porodem, a szczególnie porodem pierwszego dziecka. Nie byłam przygotowana na macierzyństwo, nie sądziłam, jak dużym będzie dla mnie wyzwaniem. Podeszłam do niego zadaniowo, bo do tej pory wyznaczałam sobie w życiu zadania i odhaczałam je. Nie myśląc przy tym, co czuję. Skupiałam się tylko na tym, co robię, ale te nieuświadomione emocje nigdzie nie znikały. One zostawały ze mną. Dzisiaj nazwanie ich daje mi ogromną ulgę. Na terapii nauczyłam się tego, że lęk i niepewność pojawiają się, ale warto przyjrzeć się im, dostrzec, że istnieją i samo to powoduje, że łatwiej potem ominąć rafy.

Czy nazwanie czegoś w trakcie terapii przeraziło samą ciebie?

Nie chciałam nigdy zrobić sobie krzywdy ani dziecku, ale... przez pierwsze miesiące żyłam w przekonaniu, że zostaliśmy sztucznie podtrzymani przy życiu. Że my nie powinniśmy żyć. Długi czas nie potrafiłam tego nazwać albo się bałam. Myślałam, że gdyby nie lekarze, nie współczesna medycyna, to umarlibyśmy przy porodzie. Że to świat i nauka zmusiły nas do życia, a kiedyś była naturalna selekcja słabszych. Dość okropnie, prawda?

Nie mam prawa cię oceniać. Miałaś odwagę powiedzieć to mężowi?

Dopiero po dwóch latach. To wyszło w trakcie terapii. Nie potrafiłam o tym rozmawiać. Miałam poczucie porażki. Mąż jako jedyny wiedział, że choruję na depresję. Obawiałam się powiedzieć o tym moim rodzicom, zresztą do tej pory im nie powiedziałam w obawie, że mogliby się czuć winni, że nie zauważyli objawów. Sytuacja osoby w depresji jest jednak taka, że inni nie mogą jej pomóc. Tylko leki, terapeuta, a przede wszystkim ona sama - chora na depresję osoba. Odmówiłam przyjmowania leków, choć dzisiaj widzę, że niesłusznie się upierałam. Mogłabym skrócić swoje cierpienie, ale na początku myślałam, że leki to już jest kompletna porażka. Wystarczy, że mam depresję i chodzę na terapię.

Wiele związków się rozpada w takich momentach. Jak radził sobie z sytuacją twój mąż?

Przetrwaliśmy. Jesteśmy razem. Myślę, że teraz nawet silniejsi jako para. Dziecko było olbrzymią próbą dla związku. Tylko relacja, która ma mocne podstawy mogła to udźwignąć. Bardzo zmieniłam się pod wpływem tego doświadczenia i to w krótkim czasie. Inaczej myślę nie tylko o rodzinie i dziecku, ale w ogóle o relacjach między ludźmi. Mój mąż to akceptuje. Wiem, że był tak samo zagubiony, jak ja w tamtym momencie. Czuł chwilami bezsilność, bo widział, że nie jest w stanie mi pomóc.

Musi być cierpliwym mężczyzną.

Tak, ale są rzeczy, które musieliśmy wypracować. Zdominowałam opiekę nad dzieckiem i jednym z elementów mojej terapii było również pozwolenie mężowi na zbudowanie jego relacji z synem, nie wkraczanie pomiędzy nich. Wielu mamom wydaje się, że wiedzą lepiej, ale u mnie to było posunięte do granic absurdu. Musiałam dać mężowi szansę. Mój mąż już nie musi postępować dokładnie tak, jak ja bym postąpiła, a wręcz nie powinien.

Czy było jakieś zdanie, które, przysłowiowo, uratowało ci w trudnych chwilach życie? Czasami ktoś może rzucić je nawet od niechcenia.

Było jedno takie, które uwolniło wiele w mojej głowie: "Dziecko robi wiele rzeczy po raz pierwszy i po raz ostatni". Poczułam wtedy nadzieję, że wiele męczących i przytłaczających rzeczy już się nie powtórzy. I tak było.

Wróciłaś do pracy?

Po roku urlopu macierzyńskiego i przyznam się, że odliczałam już tygodnie. Tak bardzo chciałam wrócić do starego życia. Gdy wróciłam, uświadomiłam sobie, że już nie ma tamtego starego życia. Wróciłam do tego samego budynku, tego samego biurka, tych samych czynności, ale ja zaczęłam się zmieniać. Ludzie w pracy nie wiedzieli, że choruję na depresję. Usłyszałam za to od szefa, że wróciłam jakaś inna.

W domyśle gorsza. Nie byłam już duszą towarzystwa, nie pracowałam po czternaście godzin na dobę, tylko osiem. Chodziłam na zwolnienia chorobowe na dziecko, a kiedy byłam w szpitalu, zamiast odbierać służbowe maile, czego oczekiwał mój przełożony, skupiałam się na dziecku. Dano mi do zrozumienia, że może powinnam znaleźć sobie inną pracę, że są cięcia i to ja jestem osobą w pierwszej kolejności, z której zrezygnują.

W tym samym roku wróciły po urlopie macierzyńskim dwie inne koleżanki i też zostały zmuszone do zmiany pracy. Wiele lat tam pracowałyśmy, nikt wcześniej nie narzekał na nas. Znalazłam pracę na cały etat w innej firmie, ale podczas rekrutacji zaznaczyłam, że będę przestrzegać reżimu ośmiu godzin i gdy moje dziecko będzie chorować, nie będę odbierać służbowych telefonów.

W nowej firmie łatwiej mi było wyznaczyć granice niż w poprzedniej. Na razie się udaje. Przyjmuję ze spokojem to, że mam troszkę niższą pensję, że nie jestem kandydatką do podwyżek, premii czy awansów. Moje życie nie jest już w biurowcu. Mail wysłany po godzinach pracy nie przynosi szczęścia ani mnie, ani mojej rodzinie. Nie zmienia świata. Za to dzisiaj widzę efekty bycia z dzieckiem, przytulania go, dawania mu poczucia bezpieczeństwa, a nawet czytania po raz setny tej samej książeczki. Widzę wreszcie te efekty - ono jest szczęśliwe, a wtedy i ja jestem szczęśliwa.

Czy pomyślałaś już może o drugim dziecku?

Nigdy nie mieliśmy z mężem planów związanych z dużą rodziną. Przyjęliśmy, że nasze dziecko będzie jedynakiem. Szczerze mówiąc, dopiero niedawno pomyślałam, że drugie dziecko nie byłoby końcem świata. Ale od tego myślenia do decyzji jeszcze daleka droga.

Więcej o:
Copyright © Agora SA