Życie na wsi. Tu jesteśmy szczęśliwi!

Minął rok mojego życia na wsi. Znam wielkie miasta, lubię je, ale wiem, że dobrze wybrałam. Moje dziecko dorasta tu, gdzie chciałam.

Już w czasie ciąży zastanawiałam się: zostać z dzieckiem w wielkim mieście czy wrócić do małej, rodzinnej wioski. Zdecydowałam się na wieś po rozmowie ze znajomą, mieszkanką wioski pod Bochnią. Choć, ona, mama dwóch córek, uprzedzała mnie, że by odnaleźć się na wsi, trzeba być jej pasjonatem.

MARZENIA I REALIA

Wiele osób mówi z nostalgią, że marzą o życiu na wsi. Wyobrażają sobie sielankę: śniadanie na trawie, zapach ziół, motyle fruwające w kwiatach. Cisza, spokój i wieczory przy kominku. To prawda. Ale każdy, kto chce wyprowadzić się na wieć, by tam zapewnić dzieciom kontakt z naturą, powinien być świadomy zarówno plusów, jak i minusów takiego życia.

Zacznijmy od bezpieczeństwa. To pojęcie można rozumieć szeroko; ja skupię się na opiece medycznej. I tu pojawia się pierwszy, wielki minus. W mojej wsi, podobnie jak w najbliższym miasteczku, nie mamy specjalistów. Nie o to chodzi, że nie mamy dobrych. Po prostu nie mamy ich wcale. Dla rodziców to duża niedogodność. Nawet jeśli dziecko nie choruje, już świadomość, że nie ma do kogo się zwrócić po pomoc, stanowi spory dyskomfort.

WIĘŹNIOWIE BŁOTA

Moją sąsiadką jest mama samotnie wychowująca córkę z upośledzeniem umysłowym i fizycznym. Jej córka porusza się na wózku inwalidzkim. Owszem, przyjeżdża do niej rehabilitant, ale to naprawdę podstawowa opieka. Nic poza tym.

Dziewczynka jest poniekąd więźniem własnego domu. Kiedy lato przechodzi w deszczową jesień, a ta w srogą śnieżną zimę, moja sąsiadka nie jest w stanie wyjechać z córką nigdzie. Zwykły spacer staje się niemożliwy. Ale nawet latem jest trudno: brak kolegów, brak też miejsca, gdzie dziewczynka mogłaby brać udział w rozwijających zajęciach.

Jesienią i zimą nie tylko osoba na wózku nie może spacerować. Jestem mamą zdrowego chłopca, który zaczyna już chodzić na własnych nóżkach. W pewnych porach roku błoto, woda albo śnieg dosłownie uniemożliwiają wyjście na dwór. Oczywiście, czasem drogi są odśnieżane. Ale czasami musimy robić to sami. Nikt nie odśnieża przecież przez całą dobę. A już tym bardziej nikt nie usuwa błota w deszczową jesień.

LOGISTYKA ZAKUPÓW

Minus drugi - brak rozrywki, nawet zwykłego placu zabaw. Jest takowy we wsi obok, ale jeżeli nie ma się auta, to trochę tam daleko. Nie da się pójść do klubiku dla maluchów, na przedstawienie teatralne, na basen dla niemowląt czy do kina razem z dzieckiem. Owszem, wieś jest piękna. Ale roczne dziecko nie bardzo docenia tę malowniczość. Brak zajęć to nuda i monotonia. Ktoś, kto mieszka w mieście, może także nie wiedzieć, że skoro nie idzie się na plac zabaw, to także nie zrobi się "po drodze" zakupów. Żeby zrobić zakupy, trzeba jechać do miasta. W konsekwencji właściwie nie da się zbyt wielu rzeczy robić bez planu.

WSZYSTKO WŁASNE

Trzeci minus to zwykłe codzienne wyzwania. W moim domu, żeby wykąpać siebie i dziecko, trzeba najpierw rozpalić w piecu. Nie, nie w takim kaflowym, ale w centralnym. W większości domów tutaj to jeszcze standard, że aby mieć ciepłą wodę, trzeba przynieść drwa z szopy, a żeby mieć drwa w szopie, to trzeba je najpierw zakupić albo przywieźć ze swojego lasu, obrąbać, wysuszyć, poskładać. Życie na wsi nie przypomina w niczym urlopu w agroturystyce. Kiedy w czasie wakacji odwiedzają mnie znajomi, siedzimy w ogrodzie pełnym kwiatów, w łanach zbóż słychać konika polnego, na kolację jemy placki z cukinii i żeberka w sosie wiśniowym, popijamy lemoniadę z miętą, a na deser zajadamy się domowym ciastem z malinami. I prawie wszystko to jest zrobione z produktów z okolicznych pól i przydomowego ogródka. Znajomi są wniebowzięci. Ja też. Jednak tylko ja wiem, ile wysiłku trzeba, by uprawiać ogródek bez chemicznych nawozów i tylko ja wiem, ile pracy wymaga wyplewienie chwastów z truskawek czy podsypanie ziemniaków.

CODZIENNY OBRZĄDEK

Mam w piwniczce zdrowe produkty. Moje dziecko je mięso wiejskich kur, które przez całe swoje życie chodzą wolno, podjadając to, co wygrzebią z ziemi. Latem trzeba wstać o piątej rano, aby te kurki, a przy okazji kaczki i króliki nakarmić, napoić i wypuścić na podwórze. Czasami z dzieckiem na ręku. A kiedy chcę dokądś wyjechać, muszę znaleźć sąsiada, który zgodzi się zrobić obrządek. Moja kuzynka, mama trzyletniej Zuzi, na wsi wytrzymała dwa lata. Mówi, że "kury, kaczki i buraczki" to nie dla niej. Za dużo pracy, za mało czasu dla siebie, dla rodziny. Ode mnie kupuje zioła, drób, a latem truskawki.

MOJE MIEJSCE

Czemu więc tu mieszkam? Bo tu jestem szczęśliwa. Mój synek promienieje ze szczęścia, kiedy rano pozwalam mu jeść śniadanie w ogrodzie. Albo gdy wychodzimy po zmroku popatrzeć na gwiazdy. Tu sąsiedzi są ciociami i wujkami dla mojego syna. Z nimi, bez obaw i chwili wahania, mogę zostawić dziecko na krótszy lub dłuższy czas. Wieś nauczyła mnie organizacji i pokory. Ale też cieszenia się z każdej chwili. Nauczyłam się nie robić problemu z minusów. Zabieramy syna na wycieczki. Odwiedził już muzea i zoo, raz w tygodniu jeździmy na basen odległy o 50 kilometrów. Po drodze jemy obiad w restauracji.

Przez internet zamawiam dziecku i sobie książki. Kupuję pisma dla rodziców, aby być na bieżąco z różnymi wydarzeniami i nowościami. Zaprzyjaźniliśmy się z rodziną z Wrocławia. Mają roczną córkę i dwuletniego syna. Nie wyobrażają sobie życia na wsi. Nam wieś służy. Tylko, że my naprawdę jesteśmy jej pasjonatami.

Więcej o:
Copyright © Agora SA