Dawno minęły czasy, kiedy urodzenie dziecka było końcem życia zawodowego kobiety. Dziś 85 proc. kobiet w ciąży deklaruje, że zamierza po urodzeniu dziecka wrócić do pracy. 12 proc. jeszcze nie wie, co zrobi. A tylko cztery na sto przyszłych mam planuje zakończyć karierę zawodową. Tak przynajmniej wynika z badań przeprowadzonych w 2013 roku przez dom badawczy Millward Brown na zlecenie marki Bebilon w ramach akcji "Mama wraca do pracy". Zarówno Agata (mama 4-letniej Lenki), jak i Marta (mama 5-letniego Maćka i 4-miesięcznej Kasi), a także Małgosia (mama 3-miesięcznego Krzysia) nie należą w tej kwestii do wyjątków. Wszystkie trzy były aktywne zawodowo, zanim zostały mamami, i zamierzają takimi pozostać, kiedy już sytuacja z dziećmi się ustabilizuje. Tyle że każda z nich wybrała nieco inną drogę.
Jedne mamy wracają do pracy, bo chcą, inne - bo nie mają wyjścia. Badacze pracujący na zlecenie Bebilonu zapytali o motywację zarówno kobiety w ciąży, jak i te, których dzieci są już na świecie. W obu grupach odpowiedzi były zbliżone. Najważniejszym powodem podjęcia pracy są finanse - pensja kobiety jest ważną częścią dochodu. Na drugim miejscu plasuje się odpowiedź: "Jest to dla mnie naturalne". Nieco mniejsze znaczenie mają w tym przypadku ambicje zawodowe i stwierdzenie: "Kariera jest ważną częścią mojego życia". W podobnym stopniu na decyzję kobiet wpływa lęk przed utratą pracy w razie przedłużenia urlopu, a także potrzeba wyrwania się z domu i powrotu do życia zawodowego.
Marta po urodzeniu Maćka została z synkiem w domu 5 miesięcy.
- Kiedy byłam w pierwszej ciąży, wiedziałam, że jeszcze przed porodem skończy mi się umowa o pracę. Bałam się, że nie zostanie przedłużona. I tak też się stało. Nie miałam więc po porodzie dylematu: wracać czy nie, bo nie miałam dokąd wrócić - opowiada Marta.
Ale kiedy synek miał pięć miesięcy, zaczęła tęsknić za życiem zawodowym:
- Miałam dość siedzenia w domu i chyba zaczynałam łapać doła. Potrzebowałam odskoczni.
Usłyszała o firmie, która szuka osoby dokładnie z jej kwalifikacjami. W grę wchodziło pół etatu.
- To było dla mnie idealne rozwiązanie.
Agata już będąc w ciąży, wiedziała, że nie wróci do pracy na etat.
- Chciałam być mamą obecną. Taką, która jest w domu i ma czas dla dziecka. Jednocześnie wcale nie zamierzałam całkiem rezygnować z pracy.
Jest tłumaczką i już w dwa tygodnie po urodzeniu Lenki wróciła do drobnych prac zleconych. Potrzeba pożywki intelektualnej to nie był jedyny argument.
- Pracowałam nie tylko dlatego, że chciałam, ale też by mieć swoje pieniądze. Nie lubię być zależna finansowo od męża i prosić o pieniądze na krem do twarzy lub rachunek za telefon - tłumaczy Agata.
Jeszcze inne motywy kierowały Małgosią. Pracuje w korporacji na kierowniczym stanowisku, zarządza zespołem ludzi. To było oczywiste, że nie zostanie w domu dłużej niż na kilka miesięcy. Dlaczego?
- Mam poczucie obowiązku, to po pierwsze. Praca to też moje dziecko, mój projekt. A po drugie boję się, że wypadnę z obiegu. Dlatego do końca ciąży pracowałam. Po porodzie przez cały czas mam dostęp do służbowej skrzynki mailowej, widzę, co się dzieje, i angażuję się, gdy to konieczne.
Na pytanie: "Co czujesz na myśl o powrocie do pracy?", prawie połowa kobiet odpowiada: "Cieszę się, że będę zarabiała pieniądze". Jedna czwarta jest podekscytowana na myśl o tym, że znów znajdzie się wśród znajomych z firmy, tyle samo czeka na nowe wyzwania zawodowe. To ta dobra strona zawodowej reaktywacji.
Ale jest i druga, mniej przyjemna - lęk. 57 proc. mam boi się, że dziecko będzie za nimi tęsknić. Ponad połowa obawia się, że trudno im będzie pogodzić karierę z obowiązkami macierzyńskimi i domowymi. Martwią się, czy w nowej sytuacji będą dobrymi mamami. Jedna trzecia przebadanych kobiet ma wątpliwości, czy ich dziecko nie jest za małe na pozostanie bez mamy.
Krzyś ma trzy miesiące. Zgodnie z planami poczynionymi wcześniej przez Małgosię, za kolejne trzy powinna skończyć swój urlop macierzyński.
- Ciągnie mnie do ludzi, do świata, no i lubię swoją pracę. Ale jednocześnie rodzi się we mnie poczucie straty, że nie będę mieć synka obok siebie przez całą dobę - mówi Małgosia.
I zastanawia się, czy by nie odłożyć powrotu do pracy jeszcze o miesiąc, dwa.
Marta, która wróciła do pracy na pół etatu, gdy Maciek miał 5 miesięcy, na początku martwiła się, czy pod jej nieobecność z synkiem jest wszystko w porządku, czy nie tęskni za nią. Odetchnęła, widząc, że mały dobrze znosi kilkugodzinną rozłąkę z mamą. A i ona sama odżyła, wychodząc z domu. Teraz przy Kasi, z którą zamierza być w domu jeszcze 8 miesięcy, jest spokojniejsza.
- Na pewno mniej się martwię powrotem niż po Maćku. Mam stabilną pracę. Wiem, jak zorganizować Kasi opiekę. Wiem, że nie stanie się jej krzywda - opowiada Marta.
Prawie połowa przebadanych kobiet wśród wymarzonych udogodnień pracowniczych wymienia możliwość pracy z domu. Na taką opcję po powrocie do firmy liczą także Małgosia i Marta. Na pewno nie uda im się pracować w ten sposób przez cały tydzień, ale powinna być szansa na przynajmniej jeden dzień w tygodniu. Agata jako freelancerka sama stworzyła sobie możliwość pracy z domu.
Wśród innych pomysłów, które ułatwiłyby mamom powrót do pracy znalazły się m.in.: dofinansowanie żłobka/przedszkola/opiekunki (chciałoby tego 63 proc.), żłobek przy firmie (51 proc.), dodatkowy płatny urlop (47 proc.). Niestety, jak wynika z badań, jeśli chodzi o wsparcie ze strony firmy, polskie matki mogą liczyć przede wszystkim na... paczki świąteczne dla dzieci (otrzymuje je 30 proc. przebadanych mam) i pikniki rodzinne (10 proc.). Pracować z domu może tylko 9 na 100 kobiet.
Ambicje zawodowe ambicjami, ale pozostaje pytanie, co zrobić z dzieckiem. Kto zaopiekuje się nim, gdy mama i tata będą w pracy? Dane Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej mówią, że tylko 7,1 proc. dzieci w wieku do 3 lat objętych jest opieką instytucjonalną. To znaczy, że zaledwie siedmioro na 100 maluchów trafia do żłobka, opiekuna dziennego, klubiku lub zarejestrowanej niani. Pozostałych 93 prawdopodobnie jest w domu z mamą, babcią, tatą albo z nianią (pracującą na czarno). Pewną podpowiedzią mogą być wyniki badania na zlecenie Bebilonu. Badacze oprócz przyszłych i obecnych mam przepytali także ojców. Na pytanie: "Kto będzie się zajmował dzieckiem, gdy partnerka będzie w pracy?", aż co trzeci tata odpowiedział, że on. W 6 na 10 przypadków opiekę nad maluchem przejmie babcia, dziadek lub ktoś z rodziny. Jedna piąta wynajmie nianię, nieco mniej zapisze dziecko do żłobka.
Agata nie miała problemu, co zrobić z Lenką, bo pracowała z domu, podczas gdy mała spała - w ciągu dnia i wieczorem. Czasami także w weekendy, kiedy mąż zabierał córeczkę na wycieczkę lub długi spacer.
Krzysiem, synkiem Małgosi, gdy już ona wróci do pracy, zajmie się tata. Wykorzysta przysługujący mu urlop rodzicielski.
- Mieszkam blisko pracy i będę mogła wpadać do domu na karmienie albo mąż z Krzysiem będą przyjeżdżać do mnie. Mam fajnego szefa, myślę, że pozwoli mi też czasem na pracę z domu.
Potem poszukają opiekunki albo żłobka. A może jednego i drugiego. Mają jeszcze sporo czasu na podjęcie decyzji.
Marta przy Maćku zdecydowała się na nianię. Razem z mężem odbyli wiele spotkań i odprawili kilka kandydatek po okresie próbnym, nim trafili na odpowiednią osobę. Liczą na to, że i tym razem uda im się znaleźć kogoś równie fajnego do Kasi.
- A jak się nie uda, coś wymyślimy - dodaje spokojnie. - Mogę wrócić na część etatu, pracować z domu. Dzielić się opieką nad dziećmi z Jarkiem. Ostatnio chodzi mi nawet po głowie własna firma. Co prawda lubię swoją pracę, ale na swoim miałabym więcej czasu dla dzieci, byłabym elastyczna - myśli na głos. - Opcji jest wiele.
Niestety, nie ma aktualnych danych, które mówiłyby o tym, jakiemu odsetkowi kobiet udaje się powrót do pracy po urlopie macierzyńskim, rodzicielskim i wychowawczym. Nie wiadomo także, jakie formy zatrudnienia wybierają mamy.
Kiedy Klimek był mały, korzystaliśmy z pomocy opiekunki. Wydawało nam się jednak, że przydałby mu się kontakt z innymi dziećmi. Już wcześniej słyszeliśmy o opiekunie dziennym, który zajmuje się jednocześnie kilkorgiem dzieci. Dowiedzieliśmy się, że punkty opieki dziennej prowadzą fundacje i miasto (mieszkamy w Warszawie). Aplikowaliśmy i tu, i tu. Po kilku miesiącach oczekiwania udało nam się załapać do punktu miejskiego. Pod opieką jednej osoby jest maksymalnie pięcioro dzieci. Codziennie do pomocy przychodzi jeden rodzic, na zmianę z każdej rodziny. Może to być też babcia, dziadek, ewentualnie opiekunka. Punkt mieści się w mieszkaniu w bloku. Najmłodsze maluchy mają ok. roku, najstarsze 3,5 roku. Dzieciaki mają stały plan dnia: jedzą, bawią się, chodzą na spacery. Są tam wózki bliźniacze i doczepiane do wózków platformy na kółkach dla starszych dzieci, więc można zabrać na dwór całą grupkę. Tylko ze spaniem bywa średnio - usypianie dzieci jest sporym wyzwaniem. Punkt jest czynny od 8.30 do 16.30, ale większość dzieci idzie do domu przed 14. Zaletą opiekuna dziennego są też niskie koszty - 200-300 zł miesięcznie.
Oboje z żoną pracujemy na uczelni. Prowadzimy zajęcia ze studentami, ale też dużo pracujemy w domu. Kiedy Julka przyszła na świat, liczyliśmy na to, że uda nam się tak zorganizować, żeby podzielić się opieką nad nią. Po porodzie jeden semestr została z Julką żona, drugi ja. Potem się wymienialiśmy: jedno szło do pracy, drugie było z Julką, jedno szło na spacer z córką, drugie siadało do komputera. Oboje pracowaliśmy też wieczorami i w nocy, gdy córka spała. Taki tryb pracy ma wiele plusów, ale bywa też męczący i średnio wydajny, szczególnie jak się ma habilitację do skończenia. Na dziadków nie możemy liczyć, bo mieszkają w innym mieście. Zaczęliśmy więc rozważać opcję niani.
Wtedy usłyszeliśmy o "mamBIURO", miejscu co-workingowym, w którym wynajmuje się biurko na godziny, a w tym czasie dziecko ma zapewnioną opiekę. Julka miała rok i 7 miesięcy, kiedy przyszliśmy tu po raz pierwszy. Ku naszemu zdziwieniu córeczka od razu poczuła się tam świetnie. Dosyć szybko ustalił nam się stały rytm: 3 dni w tygodniu na 3 godziny przychodzę tu z nią ja, a raz w tygodniu żona. Jeden dzień cały mam tylko dla Julki. Punkt "mamBIURO" mieści się w obszernym mieszkaniu: są tu pokoje biurowe, a w głębi za przesuwnymi drzwiami kuchnia i dwie sale dla dzieci. Od 9 do 15 są tu dwie opiekunki: ciocia Ula jest malarką, a ciocia Iza pedagogiem. Plan dnia jest stały: zajęcia plastyczne, umuzykalnienie, zabawa, spacer, przekąska. Dzieci w każdej chwili mogą przyjść do rodziców - i odwrotnie. Julka ma akurat tak, że wchodzi do sali i zapomina o nas. Trzy razy w tygodniu mam więc zapewnione trzy godziny nieprzerwanej pracy. Wykorzystuję to maksymalnie. Dzięki temu przez tych kilka miesięcy udało mi się dokończyć habilitację.
Zanim zaszłam w ciążę, przez kilka lat pracowałam na etacie. Bardzo tego nie lubiłam. Marzyłam o byciu freelancerką. Udało mi się to, bo sprzed ciąży miałam różne dziennikarskie zlecenia, które realizowałam, gdy Jurek już był na świecie. Od początku chciałam być z synkiem do momentu jego pójścia do przedszkola. Plan był taki, że będę z nim przez cały dzień i w tym czasie zajmę się też pracą. Pomagać mieli mi czasem dziadkowie z obu stron. Niestety, okazało się, że Jurek to tzw. high need baby - w ciągu dnia śpi wyłącznie kołysany na rękach i nie zniesie rozstania ze mną. Ja jednak mimo wszystko nie zrezygnowałam z życia zawodowego. Gdy Jurek zasypiał, miałam 2-3 godziny sam na sam z komputerem. Kiedy skończył 11 miesięcy, zaczął sypiać w ciągu dnia, dzięki czemu miałam jeszcze 2 godziny ciszy.
Praca z domu wymaga dobrej organizacji - kiedy piszę, to piszę. Nie ma gotowania, prania, Facebooka, sprawdzania maili.
Mój system działa, kiedy wszystko idzie dobrze. Ale wystarczy choroba synka i wszystko się sypie. Gdy Jurek zaczął chorować, pierwszy raz w życiu zawalałam terminy. Co prawda ustaliliśmy z mężem, że podczas chorób będziemy się zajmować nim na zmianę, ale to długo nie wychodziło. Mąż ma stałą pracę, stałą pensję (wyższą od mojej) i naturalne było, że to ja jestem bardziej elastyczna. Ale w końcu powiedziałam: teraz ja mam termin. Pokłóciliśmy się trochę, ale wypracowaliśmy kompromis. Ponieważ pracuję w domu, jak mnie dręczy coś służbowego, wpływa to na relację z synkiem. Niby układamy razem klocki, ale myślami jestem gdzie indziej. Kiedy wiem, że komputer stoi w pokoju obok, nie umiem się odciąć. On to od razu wyczuwa. Wychodzimy wtedy na dwór. Zostawiam zawodowe sprawy w domu i jestem cała dla niego.
Nie zarabiam może dużych pieniędzy, bo robię niszowe rzeczy. Są miesiące lepsze i gorsze. Ale jak się to wszystko podsumuje, to w skali roku wychodzi niewiele mniej niż zarabiałam na etacie.
Mimo tych niedogodności uważam, że freelancing to dla mnie idealne rozwiązanie. Najtrudniejszy czas już za nami. Kilka miesięcy temu Jurek poszedł do przedszkola. Mam do dyspozycji aż 6 godzin w ciągu dnia!