Rok z życia ojca. Nagrodzony pamiętnik czytelnika

Dawno już nie czułem się tak zaangażowany, czujny, potrzebny i wyczerpany, jak w pierwszych miesiącach po narodzinach mojej córki.

Druga w nocy. Żona mówi, że czuje skurcze. Jedziemy? Nie, te porody mogą ponoć trwać dobę i dłużej - mówi Żona. Mimo podniecenia jemy kanapeczki, robię herbatkę... Ale skurcze coraz częstsze, zostawiamy więc niedopitą herbatę i do samochodu.

To właściwie pierwszy ważny moment w moim życiu jako taty - dostarczyć matkę na porodówkę. Stres duży, bo to Żona jeździ samochodem, ja pomykam do pracy na rowerze. Ale jadę całkiem płynnie, aż sobie zaczynam myśleć, że nadaję się emocjonalnie na tatę. Parkuję pod porodówką, Żona oddycha przeponą, jak kazali w szkole rodzenia. Zaraz pewnie będzie akcja jak w serialach medycznych - pacjent na łóżko, biegiem na salę, nerwowa atmosfera... A tu kolejeczka, przyszłe matki w różnych pozach próbują panować nad skurczami, pielęgniarka niespiesznie wywołuje kolejne osoby do rejestracji. I my poddajemy się temu powolnemu rytuałowi.

Z sali porodowej wrażenia wyniosłem mocne, jednak zachowam je dla siebie. Warto być tam z partnerką, lecz nie należy się spodziewać, że odegra się jakąś szczególnie ważną rolę.

Dziecko już urodzone leży na brzuchu wyczerpanej Żony, a tu pielęgniarka podchodzi do mnie: "Proszę wziąć dziecko na wagę". Podchodzę, kombinuję - nie potrafię tak złapać w ręce swojego dziecka, by odważyć się je podnieść. Ostatecznie pielęgniarka wyręcza mnie w tym zadaniu. "To niech Pan przyniesie pieluszkę!". Gdzie myśmy upchnęli te pieluszki? Jak je się otwiera? Wierzcie mi, to była dramatyczna chwila. Przyszli ojcowie, sprawdźcie koniecznie, co i gdzie jest w bagażu, który partnerka zabiera na poród.

Życie rodzinne w szpitalu

Jeszcze podczas ciąży wykryto u naszej córki pewien problem. Lekarze mówili, że po porodzie pewnie samo przejdzie. Tak i my myśleliśmy, udając się na wizytę kontrolną do szpitala. Jak się pewnie domyślacie, problem nie zniknął. Jest zagrożenie życia, wymagana jest hospitalizacja. Na sali dla noworodków może przebywać tylko jedno z rodziców. Spać nie wolno. Zaleca się, by odprawić matkę do domu i bym ja karmił dziecko z butelki.

To było jak kubeł zimnej wody. Jak to?! A co z karmieniem piersią?! Pięknym drewnianym łóżeczkiem?! Miłą atmosferą, przytulnym otoczeniem, puszczaniem muzyki?! Po szaleństwie porodu wydawało się, że teraz czas na uspokojenie życia i cieszenie się z córki, a tu takie coś?! Staliśmy na korytarzu, pięciodniowa dzidzia spała w foteliku samochodowym, a my z Żoną płakaliśmy. Mieliśmy wrażenie, że ktoś nam odbiera nasze rodzicielstwo, naszą córkę. Jak ona, taka kruchutka, przeżyje w tym strasznym szpitalu?

Zgadzamy się na hospitalizację czy nie? Przed nami pierwsza w życiu tak ważna decyzja. Zgodziliśmy się.

W szpitalu byliśmy miesiąc. Tam naprawdę poczułem się ojcem. Spędzałem z córką noce, lulałem i śpiewałem jej. Przeżyliśmy pobieranie krwi (u noworodków robi się to z żyły na głowie), tomografię bez narkozy (jakimś cudem udało mi się dzidzię ululać przed wjechaniem w tunel) i operację. Żona nie dała się odstawić do domu i twardo karmiła piersią. W sumie nieźle ułożyliśmy sobie tam życie.

Ojciec na bocznym torze

W końcu wróciliśmy do domu, życie się uspokoiło i nabrało regularności. Podczas karmienia piersią trzeba się czymś zająć, a z laptopem lub nawet książką niezbyt było wygodnie. Kupiliśmy więc tablet. Wiedziałem, że na to urządzenie można ściągnąć gry, lecz nie wiedziałem, że wśród nich jedną z moich ulubionych w nowej odsłonie. No i Żona się wciągnęła. Radośnie wybijała ufoków atakujących naszą planetę podczas karmienia niewinnego Bobo. A ja doszedłem do wniosku, że dziko jej zazdroszczę tego karmienia piersią. Nie dość, że czyni ono matkę osobą ulubioną przez dziecko, że dzięki niemu nawiązuje się silna, intymna więź między nimi, to jeszcze w tym czasie matka może sobie w spokoju pograć... A ojciec siedzi w fabryce, kupuje, gotuje, pierze itp. Bądź się obija, lecz z poczuciem winy, bo przecież mógłby robić coś pożytecznego.

Tata z Dzidzi

Nadszedł jednak czas sprawiedliwości dziejowej. Żona poszła do pracy, a ja skorzystałem z możliwości wzięcia urlopu rodzicielskiego. Co mnie do tego skłoniło? Przede wszystkim obawa, że nie będę umiał poradzić sobie z córką. Idiotycznie jest się bać zostawania samemu ze swoim dzieckiem, nie? Postanowiłem wziąć byka za rogi i zostać z nim na 4 miesiące.

Miało to dobre i złe strony. Z negatywów - Żona musiała pójść do pracy. Zupełnie jej to nie odpowiadało. Córka też nie była szczęśliwa, iż pozbawiono ją cyca w środku dnia. Najtrudniejsze było uspokajanie Dzidzi, gdy już się rozpłakała. Na początku każda większa tragedia kończyła się na lulaniu w potokach łez, aż córka w końcu zasypiała.

Trudnym momentem było też wyjście na spacer. Zacząłem urlop zimą, więc Dzidzi trzeba było dość grubo ubrać, za czym nie przepadała. Na szczęście, gdy już udało się nam wyjść, córka była zadowolona i zwykle szybko zasypiała.

Okres przystosowania się do siebie trwał krótko. Córka nauczyła się, że gdy nie widzi mamy, nie ma sensu domagać się cyca. I - co dla mnie najprzyjemniejsze - że w tym czasie osobą, do której należy się przytulać i w której ramionach można zasnąć, jest tata. Nosiłem małą na rękach i śpiewałem jej nasze ulubione piosenki. A ona zasłuchana (lub zapłakana) zasypiała z ufnością, że wszystko jest OK. Miło, prawda?

Z jedzeniem też poszło całkiem nieźle. Problem nie był błahy, bo mała była w 10. centylu i nie miała za bardzo z czego chudnąć. Z wcześniejszych doświadczeń wiedziałem, że głodna Dzidzi staje się tak sfrustrowana, że nie jest w stanie zjeść niczego poza mlekiem mamy. Jednak pośród wielu rozlanych łyżeczek, zaciśniętych buzi i innych tego typu atrakcji udawało się przemycić odpowiednią ilość pożywienia.

A teraz zagadka. Co rzuca się w oczy ojcu spacerującemu z niemowlakiem w środku roboczego dnia? Matki z dziećmi. To one zapełniają ulice, parki, place zabaw, bawialnie i kawiarnie. Są też opiekunki i babcie. W każdym razie (prawie) same kobiety. Łatwo z nimi nawiązać kontakt - dziecko jest zawsze wspólnym tematem.

W tym babskim tłumie przydałoby się jednak więcej ojców.

Wielka zmiana

Istotny przełom w naszych wspólnie spędzonych dniach nastąpił między 8. a 9. miesiącem. Pamiętacie, jak pisałem, że każda większa tragedia musiała się kończyć ululaniem? To się skończyło! Córka zdobyła umiejętność przechodzenia do porządku nad rozmaitymi życiowymi tragediami typu zmienianie pieluchy czy zakładanie ubrania. To było cudowne!

Nasze spacery przestały być nasenne. Córka oglądała świat z zaciekawieniem i siedzenie w wózku przestało jej wystarczać. Już nie czułem się samotnie na naszych wspólnych wycieczkach. To tata pierwszy posadził swoją Dzidzi na huśtawce i on pierwszy odważył się dać jej łyżeczkę do ręki. Ha! Bardzo jestem z tego dumny.

Co do łyżeczki był to czyn odważny. Jedzenie latało wszędzie: podłoga, stół, ściany. Moje kochane dziecko nie potrafiło w spokoju połykać podawanego przez kogoś jedzenia. Trzeba było je kreatywnie zabawiać lub pozwolić na jedzenie samodzielne. A chociażby jego próby. Na szczęście kupiliśmy dobre - bo bardzo proste - krzesełko do jedzenia. Dla własnej wygody rozbierałem Dzidzi do pieluchy, jedliśmy, a potem córka wraz z krzesełkiem lądowała pod prysznicem. Szkoda tylko, że reszty kuchni nie dało się tam wsadzić.

Podróże

Powyższy subiektywny wybór wątków z życia ojca uzupełnię na koniec tematem wycieczek. Przed pierwszą, podjętą w czwartym miesiącu, mieliśmy duże obawy. Celem wyprawy była miejscowość oddalona o 300 km, dokąd jechaliśmy na chrzciny. Żeby nie zaburzać rytmu dnia Dzidzi, pojechaliśmy tam i z powrotem jednego dnia. Drogę do celu mała szczęśliwie przespała. Na miejscu było fajnie, nastąpiła nawet pierwsza integracja z psem. Chrzestną była moja Żona, ale mi nie dane było oglądanie ceremonii, gdyż Dzidzi nudziła się w kościele i spacerowałem z nią wokół świątyni.

Powrót do domu też był ciekawy. Mała nie chciała spać i nudziła się, więc zatrzymywaliśmy się na kolejnych stacjach benzynowych. Nie ma to jak przewijać dzieciaka na stole na stacji o północy pośród spojrzeń innych podróżnych.

Pamiętną wycieczką była wyprawa na Mazury. Zamieszkaliśmy w drewnianym domku z pięknym kominkiem, który nadzwyczaj szybko nauczyliśmy się obsługiwać z powodu niskich temperatur. Zaliczyliśmy sprawności rozpalania ognia od jednej zapałki, suszenia dziecka nad kominkiem i spania z Dzidzi w jednym łóżku.

Podczas innej wycieczki zamieszkaliśmy dla odmiany w hotelu w Zakopanem. Mieliśmy do dyspozycji dwie bawialnie pod dachem i basen. Naszym głównym celem były jednak góry. Kombinowaliśmy, jak tu po nich chodzić, by wszyscy byli zadowoleni. Mieliśmy plecak-nosidło, który dobrze się spisywał na nieprzejezdnych dla wózka trasach. Miał jednak tę wadę, że gdy mała zasnęła, głowa opadała jej na bok. Znaleźliśmy się w tej sytuacji podczas podejścia na Halę Kondratową. Ostatecznie zawróciliśmy, niosłem plecak z Dzidzi na brzuchu, trzymając jedną ręką jej głowę. Staraliśmy się zatem dojechać z wózkiem tam, gdzie się da. Okazało się, że podjechanie wózkiem do doliny Jaworzynki czy na Rusinową Polanę to jak wdrapywanie się bez wózka na okoliczne szczyty.

Powrót do pracy

Gdy mój urlop rodzicielski dobiegł końca, nie było mi specjalnie przykro. Po czterech miesiącach zdążyło mi zbrzydnąć bezustanne mycie naczyń i obieranie warzyw. Tęskniłem trochę za zadaniami związanymi z pracą. Oddawałem za to w ręce stęsknionej Żony (na dwa ostatnie miesiące rodzicielskiego) córkę kompletnie odmienioną. Samodzielnie się poruszającą, korzystającą z placów zabaw i ogólnie "kumatą". Byłem z siebie dumny... A potem poszedłem jeszcze na miesiąc na urlop wychowawczy. I teraz pracuję na trzy piąte. Fajne są te dni we dwoje z córką.

Więcej o: