Tradycyjny system wychowania ma coś z tresury: dziecko zachowuje się w określony sposób, żeby otrzymać nagrodę lub uniknąć kary, nie zaś dlatego, że przyswoiło sobie pewne zasady postępowania. A więc kiedy nikt nie widzi, może zachowywać się zgoła inaczej. Poza tym, kary i nagrody muszą eskalować - jeżeli pięciolatek sprząta w swoim pokoju, żeby dostać cukierka, to co będziemy mu musieli dać za kilka lat?
Przy metodzie naturalnych konsekwencji dziecko nie jest jakoś szczególnie nagradzane za dobre zachowania ani karane za te, których nie pochwalamy. Pozwalamy mu po prostu odczuć skutki własnego postępowania, a wtedy samo się przekona, do czego ono prowadzi i z czasem wykształci w sobie zasady, których będzie się trzymać.
Z każdej metody łatwo zrobić karykaturę, jeśli trzymamy się jej niewolniczo. Metoda naturalnych konsekwencji nie zwalnia z konieczności uważnego obserwowania własnego dziecka. Nie oznacza też, że dziecko ma się wychować samo, a zadanie rodziców polega tylko na staniu z boku i patrzeniu. To my, rodzice, jesteśmy za dzieci odpowiedzialni, to my mamy uczynić ich świat bezpiecznym - także przez to, że ustalamy reguły, które w nim panują.
Przeciwnicy tej metody chętnie uciekają się do takich absurdalnych przykładów. Nie możemy abstrahować od wieku dziecka! Jeżeli bałagani np. pięciolatek, przede wszystkim musimy go nauczyć robienia porządku. Czy stać z rózgą, czy sprzątać razem z nim, czy nagradzać czekoladką za posprzątanie - to już kwestia metody. Mnie najbliższa jest ta, żeby najpierw razem z dzieckiem sprzątać, a potem się stopniowo wycofywać, żeby może czasem dziecko też sprzątało z nami w naszej sypialni, a czasem żebyśmy my posprzątali u niego. Jeśli natomiast bałagani nastolatek, to uważam, że to jego sprawa. Skoro chce mieć bałagan... no, to ma. A jeżeli to przeszkadza rodzicom, to zazwyczaj radzę, żeby po prostu do jego pokoju nie wchodzili.
Jeśli chodzi o starsze dzieci, trzeba sobie też jasno powiedzieć, czy nie jest przypadkiem tak, że to my chcemy, by dziecko miało piątki, a ono woli mniej się uczyć i mieć trójki? Ale czy dzieci muszą być takie jak my? I koniecznie realizować nasz scenariusz?
Istotnie. To nie jest metoda dla maluchów. Żeby znów odwołać się do absurdalnego przykładu: nie można pozwolić, by dziecko włożyło palce do kontaktu i odczuło tego skutki. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, trzeba od początku ustanowić jasne granice i zakazy: na ulicy trzymamy mamę za rękę, nie wolno bić, trzeba zawsze pytać, czy wolno zjeść zerwaną jagódkę. W innych sprawach metodę można stosować nawet u starszych przedszkolaków, które już rozumieją związki przyczynowo-skutkowe, zaczynając od rzeczy drobnych, codziennych. Jeśli na przykład mamy wieczorny rytuał: dziecko je kolację, kąpie się, a potem ogląda dobranockę, ale któregoś dnia wyjątkowo się guzdrze, to dobranocki nie będzie, bo minęła jej pora. Możemy nawet na chwilę włączyć telewizor i pokazać, że tam jest już inny program. To lepsze niż powiedzieć: "Za karę dzisiaj nie obejrzysz dobranocki". Bo to przecież nie jest "za karę", tylko dlatego, że dziecko się spóźniło.
Metoda naturalnych konsekwencji jest dobra dla rodziców, którzy godzą się z tym, że ich dzieci mogą mieć inną hierarchię wartości niż oni sami. A także dopuszczają myśl, że może nie wszystko w życiu musi przebiegać dokładnie tak, jak zaplanowali.
Natomiast jest trudna dla ludzi pełnych lęku, bo poleganie na tradycyjnych karach i nagrodach daje większe poczucie bezpieczeństwa. Tu wszystko jest proste: nie zjadłeś kolacji - nie oglądasz dobranocki, odzywasz się niegrzecznie do mamy - nie dostaniesz słodyczy itd. Nic nas nie zaskoczy. Kiedy natomiast godzimy się z tym, że dziecko zmoczy nogi, bo nie chciało włożyć kaloszy, to może dostanie kataru? Jeśli będzie się uczyło na trójki, to pójdzie do słabszego liceum, a czy później nadgoni? Przeżywamy więc rozmaite obawy, a czasami sami ponosimy konsekwencje (bo jak się maluch rozchoruje, to przecież my go będziemy leczyć).
Ta metoda wymaga także sporo inwencji - nie ma taryfikatora nagród i kar, tylko czasem trzeba wytrzeć podłogę, czasem odkupić stłuczony wazon z własnego kieszonkowego, czasem nie można wyjść na podwórko - skoro zamiast odrabiać lekcje grało się na komputerze.... Ważne jest także to, że traktujemy dziecko nie jak przedmiot naszych zabiegów, ale jak podmiot - odrębną istotę. Ale metoda naturalnych konsekwencji wymaga czasu - na dogadanie się z dzieckiem, na odczekanie, aż samo upora się z jakimiś konsekwencjami. Nie znaczy to jednak, że nadaje się tylko dla niespotykanie spokojnych ludzi. Jeśli np. matka ma wybuchowy temperament, jeśli nawet najpierw nakrzyczy, to jeszcze nie znaczy, że się metodzie sprzeniewierzyła. Czym innym jest natychmiastowe wyrzucenie z siebie złości, a czym innym karanie.
Każda matka i ojciec mają swój poziom tolerancji. Jedna mama jest w stanie wytrzymać, że jej czterolatek biega nago po plaży w zimny dzień, i czekać, co z tego wyniknie. Maluch może zyskać miłe doświadczenie, bo przyjemnie jest pobiegać na golasa i nawet trochę zmarznąć. Inną mamę taki widok może przerażać. I wtedy lepiej, żeby od razu złapała dziecko i ubrała. Bo nie można tej metody stosować wbrew sobie. Jeśli pozwalamy dziecku na więcej, niż potrafimy znieść, to i tak w końcu obróci się to przeciwko dziecku.