Idziemy na USG, zobaczyć co tam słychać u naszego drugiego dziecka. Prawdę mówiąc, poza tymi krótkimi momentami wizyt u lekarza, niewiele się nim interesujemy. A już z pewnością znacznie mniej, niż to było w przypadku Tosi.
Agnieszka odsłania brzuch, a pani doktor zaczyna przedstawienie. Tu główka, tu brzuszek, pomiar taki, pomiar śmaki. Jestem, rzecz jasna, pod wrażeniem. Wpatruję się w monitor, uśmiecham, niepokoję, oddycham z ulgą, gdy słyszę, że wszystko jest w porządku.
- Synek - pani doktor wskazuje palcem niewielką kreskę na monitorze. - Cieszy się pan?
- Córka się ucieszy - odpowiadam, bo taki jest właśnie mój poziom zainteresowania drugim dzieckiem. Wiem, że jest, że urodzi się na początku kwietnia, że jest chłopcem, że będzie miał na imię Franek.
Owszem, czasem do niego przemawiam, czasem przykładam ucho do brzucha i słucham, co on ma do powiedzenia, ale poza tym właściwie się nim nie interesuję. Nie rozmyślam zbyt wiele nad tym, jaki będzie, czy dobrze będzie, jak to będzie? No może to ostatnie pytanie jakoś jest dla mnie ważne, bo przecież Tosia. To znaczy: jak ona zniesie pojawienie się brata i jak to zrobić, żeby to zniosła maksymalnie dobrze.
Poza tym luz. Mamy przecież wózek, łóżeczko, ubranka i buciki. Wiemy, jak wygląda poród, mamy lekarza, położną. Potrafimy przewijać, lulać, karmić, kąpać.
Agnieszka zresztą też nie bardzo się przejmuje, nie bardzo to przeżywa. Owszem, czasem nią huśta, ma żylaki, brzuch jej rośnie, ale to już było, to już znamy. Doszło nawet do tego, że ostatnio się zdziwiłem, że to już siódmy miesiąc, że to już praktycznie zaraz. A przypomniałem sobie w momencie, gdy obwieściłem, że muszę wyjechać na trzy dni, a Aga na to, że ona się boi, bo przecież w każdej chwili może zacząć rodzić.
- I co ja wtedy zrobię?
- Jak to w każdej chwili możesz zacząć rodzić?
- Tak to - powiedziała i przedstawiła wyliczenia.
- No rzeczywiście - mruknąłem i poczułem, że Franek się materializuje. Że oto jest i na mnie wpływa. Zadzwoniłem więc do znajomych i zbudowałem siatkę ewentualnej pomocy. I zacząłem się zastanawiać, jak to w ogóle zrobimy, gdy Aga zacznie rodzić. Co charakterystyczne, największym problemem okazało się, co tu zrobić z Tosią, żeby się nie zdenerwowała tym, że mama cierpi i żeby miała dobrą na ten czas opiekę.
Agnieszka to nawet zaproponowała, że ona sama pojedzie rodzić. No wiecie co!
A potem minęło kilka dni, wróciłem z wyjazdu i problem chwilowo poszedł w zapomnienie.
I nagle okazało się, że Aga ma cukrzycę ciążową. Straszna nazwa, prawda? Tak też się poczułem. Na szczęście bardzo szybko się dowiedzieliśmy, że Agnieszce praktycznie nic z tego powodu nie grozi. Gorzej z Frankiem.
- Gdybym to badanie zrobiła w terminie, konsekwencje dla Franka byłyby minimalne. A tak to nie wiadomo co się stanie - oznajmiła po serii kolejnych badań i poczuła się winna. Ale, co ciekawe, nawet zaawansowana ciąża, nawet żylaki i nawet ta cukrzyca nie skłoniły jej do tego, żeby sobie odpuścić pracę. Kupiła glukometr, przeszła na drakońską dietę i nadal łaziła do roboty.
Aż nagle zaczęła słabnąć. Z dnia na dzień było jej coraz mniej, a potem była już tak słaba, że zaczęła mdleć. Kazała się zawieść do szpitala. Tego, w którym mamy rodzić.
Zrobili jej KTG, USG i coś tam jeszcze i razem poczuliśmy ulgę, że z Frankiem jest w porządku. A potem były kolejne badania, z których wyszło, że Aga złapała grypę.
I dostała dwa tygodnie zwolnienia.
Gdy wieczorem leżeliśmy w łóżku, ona słaba, rozpalona, z kompresem na głowie, powiedziałem, że jak tak jeździliśmy po lekarzach, to przyszło mi do głowy, że Franek walczy o swoje. Że mówi, oto jestem, proszę się ze mną liczyć.
- Tak mi przykro, że go zaniedbałam - w jej płonących gorączką oczach pojawiły się łzy.
- Ja też go zaniedbałem - pogłaskałem ją po włosach.
A potem pomyślałem, że wczoraj tak naprawdę urodził się nam synek.