Sobota była cudowna. Bawiliśmy się, spacerowaliśmy, spaliśmy, jedliśmy.
W niedzielę było podobnie, a wieczorem pojechaliśmy do Zachęty. Na wystawę pod tytułem: "Interaktywny plac zabaw dla dzieci".
Dziesięć złotych wejście, duchota i mnóstwo szalejących dzieci.
Pośrodku sali wielki kwadrat, składający się z wielu różnokolorowych kwadracików. Można do nich wchodzić, można przełazić z jednego do drugiego. Jak w wielkim, różnokolorowym, labiryncie.
Tośka włazi do niebieskiego.
Włazi i siada.
Nie biega jak inne dzieci, nie krzyczy, nie szaleje, tylko siedzi.
- Zagubiona - myślę sobie i pochylam się nad kwadratem. Robię miny, postukuję, a ona siedzi. I minkę ma nietęgą. Tak mi się przynajmniej zdaje.
- A może jej gorąco - myślę i ocieram pot z własnego czoła.
- A może chce jej się pić - przełykam ślinę.
- A może przeszkadza jej ten hałas - czuję, że zaczyna mnie boleć głowa.
No fajnie, wreszcie się uśmiechnęła.
No super, przełazi z jednego kwadratu do drugiego.
O kurczę, widzę nadbiegające w jej stronę dziecko. Potrąca ją, przebiega. Biegnie następne. Tosia przezornie chowa się do kwadratu, a mnie się wydaje, że się przestraszyła. Chciałbym jej pomóc, ale nie wiem jak, bo kwadraty są tak gęsto poustawianie, że dziecko się między nimi mieści, a dorosły nie.
Tośka się rozgląda.
- Pewnie mnie szuka. Pewnie czuje się zagubiona - myślę i macham w jej kierunku. Prześlizgnęła się po mnie wzrokiem. O kurczę, idzie dalej. Tam już z pewnością jej nie sięgnę. A jak coś się stanie? A jak się palnie w plastikową krawędź? Nachylam się, żeby móc ją lepiej widzieć i jak się sam nie palnę! Łapię się za czoło. Boli jak cholera.
- Mogliby zaokrąglić rogi tych kwadratów - pomstuję. - Przecież to dla dzieci. Mogliby pomyśleć. Artyści, psia ich mać!
A Tośka wchodzi jeszcze głębiej. Wstaje, chwyta się krawędzi, zaczyna się bujać. I znowu potrąca ją jakieś pędzące dziecko. Poradziła sobie, uff.
Teraz wchodzi do żółtego kwadracika. Leży w nim dziewczynka. Leży i nogi trzyma w czymś w rodzaju okienka. Tośka chwilę na nią patrzy, a potem kładzie się obok. Dziewczynka wstaje i idzie do innego kwadracika. Tośka odwraca za nią głowę, a mnie się robi przykro, że ta dziewczynka poszła.
A Tośka wkłada nogi w to okienko. No i sobie leży. Agnieszka, na szczęście, wreszcie się pojawiła, gilgocze ją w podeszwę. Tośka się śmieje. Nareszcie! Nareszcie się śmieje.
A potem przełazi do zielonego kwadracika. I znów się kładzie. A potem do czerwonego. I znów się buja w przejściu.
- Strasznie tu gorąco - myślę. - No i ten jazgot, ten harmider. Mam już dość. Czas już wracać.
- Tośka - wołam córkę, ale ona nie chce. No to daję jej jeszcze chwilę i znowu wołam. W końcu ją dopadam. Wyciągam z kwadracika. A Tośka zaczyna płakać. Siłą zakładam jej kurtkę i buty. Zanoszę do samochodu.
- Nie masz wrażenia, że Tośka słabo się bawiła? - pytam Agę. - Inne dzieci szalały, a ona tylko siedziała, ewentualnie leżała i minkę miała jakąś taką smutną?
- Ona tak już ma, że wolno się rozkręca. Taką ma strategię, że siedzi, bada teren, rozgląda się, obserwuje i dopiero potem rusza - Aga mówi to co myśli.
- To nawet rozsądne - kiwam głową i wtedy nagle błysk, świst, olśnienie.
To nie Tosia kiepsko się bawiła - tylko ja.
To nie Tosia była onieśmielona, przestraszona i niepewna - tylko ja.
To nie jej było gorąco, nie jej przeszkadzał hałas, nie ona walnęła się głową w jeden z kwadracików - tylko ja. Bo to ja projektowałem na nią swoje strachy, humory, kompleksy.
W tym nagłym błysku iluminacji, dostrzegłem wreszcie tę niewidzialną smycz, którą przywiązałem do siebie swoją córkę. Tę smycz, która sprawiała, że nie widziałem w niej kogoś odrębnego.
Jak stałem przy tych kwadracikach, a ona coraz bardziej oddalała się ode mnie i coraz lepiej sama się bawiła, to ta smycz trzeszczała. A ja te trzaski brałem za empatię.
Pod przykrywką miłości i troski chciałem ją zniewolić i mieć na wyłączność.
Ale teraz przejrzałem na oczy i nie chcę takiej smyczy.
Zawsze chciałem mieć wyjątkową więź ze swoją córką, ale nie taką, co by była więzieniem.