- Jak tylko będziesz chciała, to chętnie pomogę - zaproponowałem przez telefon przyjaciółce, która właśnie urodziła synka.
- Bardzo dziękuję.
- A może już teraz czegoś potrzebujesz?
- Dziękuję ślicznie. Jak będę potrzebowała, to dam znak.
- Na pewno?
- Przepraszam, ale już muszę kończyć - powiedziała koleżanka i się rozłączyła. Ale za nim to się stało, usłyszałem głos płaczącego dziecka.
- A przecież mógłbym wam pomóc. Przecież wy nawet nie chodziliście do szkoły rodzenia. Przecież wy nawet nie wiecie, jak przewijać dziecko. A ja wiem. Znam różne chwyty. Przećwiczyłem je na swoim dziecku. Mam doświadczenie. No i piszę felietony do "Dziecka". Dlaczego więc nie chcecie skorzystać z mojej pomocy? - pomyślałem i aż mi się zrobiło przykro, że moja pomoc, tak wspaniałomyślna, została odrzucona.
A potem przypomniałem sobie, jak zaraz po urodzeniu Tosi różne osoby ofiarowały mi pomoc i jak strasznie mnie to wnerwiało. I, że owszem, było ciężko, ale z drugiej strony to przecież nie jest takie strasznie trudne. Przecież jakoś sobie poradziliśmy, czego najlepszym dowodem jest to, że Tośka żyje. I to jeszcze jak.
- No dobra. Jak nie to nie - pomyślałem i zająłem się swoim życiem. Ale nie do końca, bo mijały kolejne dni, a Agnieszka co i raz dostawała sms-y z prośbą o poradę. Na przykład w sprawie karmienia.
- No więc jeśli chodzi o karmienie... - rozpocząłem wykład, gdy Aga spokojnie odpisywała.
- Dlaczego ona mnie nie słucha? Przecież ja świetnie wiem, co należy robić - zacząłem się denerwować. A potem postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce i mimo, że nikt mnie o to nie prosił, zadzwoniłem.
Koleżanka nie odebrała.
- Pewnie zajęta - pomyślałem i zadzwoniłem do jej chłopa.
Nie odebrał więc wziąłem się do pisania sms-a. Treść była mniej więcej taka, że jak mają kłopot z karmieniem, to najlepiej zgłosić się do pogotowia laktacyjnego...
- pogotowia laktacyjnego?! - zdziwiła się Agnieszka gdy pełen dumy opowiedziałem o swoich mądrych radach. - Przecież nie ma czegoś takiego. Są poradnie laktacyjne. A w ogóle to po co się wtrącasz, jak cię nikt nie prosi.
Zrobiło mi się źle. No, bo nie dość, że okazałem się niekompetentny, to jeszcze się wchrzaniam.
- A ja przecież tylko chciałem pomóc - użaliłem się nad sobą.
- Nie martw się - pocieszyła mnie moja ukochana. - Może się jeszcze doczekasz.
I się doczekałem.
- Pomożesz nam kąpać synka? - zapytała koleżanka, a ja poczułem niepokój, bo to już nie chodzi o deklarację, mądrzenie się, ale konkretną pomoc. A czy ktoś kto pomylił pogotowie z poradnią potrafi wykąpać kilkudniowego maluszka?
- Dasz radę - wsparła mnie żona, a potem delikatnie przypomniała, żeby nie nalewać zbyt wiele wody.
- Dam radę - dodałem sobie animuszu i pojechałem.
Wszedłem dzierżąc pod pachą wspaniały płyn do kąpieli. Kazałem tak trochę napełnić wanienkę i wlać płyn. Dwie nakrętki. Potem podwinąłem rękawy i zaordynowałem, by rozebrać noworodka.
- Jaki malutki! Jaki chudziutki! - patrzyłem i czułem, jak narasta we mnie przerażanie. "Pamiętajcie, że ciężko jest zrobić krzywdę dziecku" - przypomniałem sobie lekcję ze szkoły rodzenia. No to podszedłem, wsunąłem prawą rękę pod plecki, o tak, ten chwyt ćwiczyłem wielokrotnie, złapałem pod paszkę i do wanny.
- I co teraz? - zapytał ojciec malca.
- No właśnie co? - zapytałem siebie w myślach.
- Nie wiem. Ja zawsze tylko trzymałem, a Aga robiła resztę - wyznałem bezradnie.
- No to co robimy? - głos ojca dziecka zrobił się jakby ostrzejszy. A tu jeszcze mały zaczyna płakać i trzęsie się jak galareta. No to coś tam do niego przemawiam, coś w stylu "nie płacz, wszystko jest dobrze, fajna woda prawda?". A do jego ojca: - Pępowiny nie moczyć! Myć dokładnie w fałdkach! Stop! Wystarczy. Wyciągamy.
- A główka? A uszy?
Jasna cholera! Nie mam pojęcia, więc mówię, żeby nie mył.
- Smarować oliwką?
- Smaruj - Aga chyba smarowała.
- Jak ci poszło? - pyta moja żona, gdy tylko wkraczam do domu.
- No więc tego, hmm, kilku rzeczy zapomniałem, więc jak możesz, to im powiedz. Oto lista pytań.