Ja, matka pracująca

W pracy nie myślę o dzieciach - nie mam czasu. Staram się wierzyć, że starsze w przedszkolu, a młodsze u niani są bezpieczne. Nie wyobrażać sobie upadków, stłuczeń, popchnięć, złości i bezradności. Staram się, choć to trudne.

Ja

Adiunkt - 29 lat, doktor, 130 KaBeNów, 10,6 IF-ów za artykuły pełnotekstowe, 230 planowych godzin dydaktycznych, nienormowany czas pracy na pełnych obrotach.

Nienormowany, żeby nie musieli nam płacić za wieczory przy komputerze spędzone nad grantami, publikacjami etc., za niedziele ze studentami i weekendy z kolokwiami. Ja - matka. W pracy nie myślę o dzieciach - nie mam czasu. Wiem i staram się wiedzieć, że starsze w przedszkolu, a młodsze u niani są bezpieczne. Staram się nie wyobrażać sobie upadków, stłuczeń, popchnięć, złości i bezradności, choć to trudne. Te dziewięć godzin dziennie muszą radzić sobie beze mnie i męża i chyba dobrze im idzie. W pracy nie myślę o dzieciach, bo zbyt wiele muszę zrobić w ciągu tych ośmiu godzin spędzanych na uczelni. Nie zostaję po godzinach, nie mogę, więc jestem gorsza i niestety osamotniona. Wszystkie "panie" mają wyrośnięte, nastoletnie dzieci, wszyscy "młodzi" w moim wieku dzieci nie mają, więc mogą posiedzieć dłużej. Ja planuję, myślę, układam, przeliczam, żeby zmieścić się w czasie. Wychodzę z pracy przed czwartą. Zanim pozbieramy po drodze dzieci i dojedziemy do domu jest piąta. To daje tylko trzy popołudniowe wspólne godziny. Wstajemy przed szóstą. Dlatego w pracy szybciej mówię, niż inni myślą. Czas na śniadanie wykorzystuję przeszukując bazy w internecie lub pisząc kolejne pytania na kolokwia czy egzamin.

Posiadanie dzieci to niewola doskonała - lepsza niż ta, gdy pilnują i kontrolują nas rodzice. Sami ją sobie fundujemy, godzimy się na nią i jeszcze twierdzimy, że nam z nią dobrze. Piwo? Pizza? Wizyta w galerii handlowej? Po pracy gnam do domu. Szkoda mi każdej chwili. W pracy nie myślę o dzieciach. Na pulpicie mojego komputera, w zieleni czerwcowego zeszłorocznego ogrodu huśtają się Moje Dzieci.

Matka

Pierwsza ciąża, planowana pół roku później, trochę nas zaskoczyła.

Jak to jest, niby człowiek wie, a tu taka niespodzianka. Co najlepsze, ta niespodzianka nie jest zależna od wieku matki. Wiem od znajomej lekarki, że tak samo dziwią się niedoświadczone przyszłe matki osiemnastoletnie jak i doświadczone przyszłe matki czterdziestoletnie. Ciąża jest fajna. Mimo wahań nastroju, zimy i śliskich chodników, mimo witamin trudnych do przełknięcia, mimo braku gotówki i wysokich cen wizyt kontrolnych u ginekologa, mimo przymusu rezygnacji z wyjazdu na stypendium zagraniczne. Lubię naszego syna od zawsze. Nawet wtedy, gdy rodzi się dzień przed ostatnim egzaminem w semestrze zimowym. To mój pierwszy drugi termin na studiach. Moja mama najbardziej bała się, że nie skończę studiów, a mnie się tak nie chciało ich kończyć, pisać magisterki i uczyć. Ale skończyłam. Magisterkę napisałam między karmieniami, zerkając z okna na Babcię, krążącą z Młodym pod blokiem. Na obronę pojechałam z sześciomiesięcznym synem.

Chcieliśmy mieć drugie dziecko, ale ze względu na pracę, w której widzę dużo chorych dzieci, bałam się, że i my możemy mieć chore. A jak będzie chore? - pytałam męża. To wychowamy chore - odpowiadał. Drugą ciążę zaplanowaliśmy tak, bym zaszła po podpisaniu umowy o pracę, a urodziła przed wakacjami, w kwietniu lub maju i po wakacjach, w październiku, mogła wrócić do studentów. Bałam się trochę szefa. Niby w pracy prawie same kobiety, ale zawsze pracownik na macierzyńskim zaburza standardowy rytm pracy zespołu. Nasze plany uwzględniały więc cykl pracy na uczelni. Czas urlopowy i letnie rozluźnienie tempa przeznaczyłam na wychowywanie i karmienie. Pierwszego października, w dzień rozpoczęcia roku akademickiego i w 11. tygodniu ciąży trafiłam do szpitala z krwawieniem, pewna, że poroniłam. Myślałam sobie: trudno, dobrze, że tak wcześnie, w końcu jestem biologiem, wiem co to znaczy, nie ja pierwsza i nie ostatnia. Tylko ten personel... Pielęgniarka 1: dane osobowe, legitymacja, objawy? - pół godziny w zimnej izbie przyjęć, w pozycji stojącej lub siedzącej. Pielęgniarka 2: krwawienie jest? Jest. Ból podbrzusza? Nie ma. Nie ma? To poronienie, to napiszemy, że jest. Lekarz 1: które to dziecko? Byłoby drugie..... Monitor od USG podwieszony pod sufitem. Charakterystyczny, miarowy stukot: PUK PUK, PUK, PUK. Lekarz 2: niech pani popatrzy, macha do pani rączką. Leżeć, leżeć, leżeć!

Łóżko, w którym w domu przeleżałam sześć miesięcy, wyjąwszy sześć krótszych i dłuższych wizyt w szpitalu, wyrzuciliśmy. Nie nadawało się już do niczego.

Podobno każdy chce mieć zdrowe dziecko, ja przed ciążą też chciałam. Będąc w ciąży chciałam mieć żywe. Byle do 26. tygodnia. Byle do 32., byle do 36. Pamiętam takie codzienne obrazki: śniadanie pod przykrywką, przygotowane przez męża, żebym nie musiała chodzić do kuchni i stać zbyt długo. Teściowa z miotłą, kiedy mąż w pracy, a dziecko w przedszkolu ("posprzątam ci trochę, chociaż od bałaganu się nie umiera"). Syn, który znowu zaczął spać z nami, żeby mama w nocy nie uciekła (czytaj: nie odjechała do szpitala). Torby ciuszków od znajomych upychane w szafie - żadnych zakupów przed porodem! Nie byłam przesądna, po prostu nie chciałam potem niczego sprzątać, oddawać i usuwać. Zbyt dużo się nasłuchałam na szpitalnych oddziałach...

Urodziłam w 37. tygodniu, dobę po odstawieniu leków. Dzień po porodzie mój mąż i moja Mama skompletowali wyprawkę w jednym sklepie.

Leżąc sześć miesięcy, w łóżku napisałam doktorat. Na laptopie, jedną ręką (na lewej się podpierałam, bo nie mogłam leżeć na plecach). Brzuch nie wchodził w grę z wiadomych względów. Mój mąż dzwonił rano po trzy, cztery razy: piszesz? Nieeee. Nie chce mi się. Pisz! Piszesz? Taaaak. Badania miałam już zrobione, a materiał zebrany, wystarczyło wszystko poskładać na kilkudziesięciu stronach tekstu. Pisałam, bo miałam dosyć pytań męża (nota bene doktora). Pisałam, bo wtedy mogłam trochę zapomnieć, że się boję.

Długo się musiałam przyzwyczajać do Młodej - moja ona, czy nie moja? Przez sześć miesięcy strachu, przy zagrożeniu przedwczesnym porodem, w ciąży, która "chciała się sama zakończyć" skutecznie i nieświadomie tę ciążę z umysłu wyparłam. Rodziłam przez cesarskie cięcie - w ogóle nie czułam porodu. No, moje to dziecko, czy nie moje? Pamiętam, że w czasie porodu, jak mnie już zszywali, zapytałam pielęgniarkę, czy Młoda jest zdrowa. Odpowiedziała, że pani doktor nic nie mówiła. Brak złych wiadomości jest dobrą wiadomością. Jest zdrowa. I moja. Wykluta. Wielkanocny baranek.

Moją pięciomiesięczną córkę zostawiłam z moją drugą Mamą - Teściową. Do pracy wróciłam we wrześniu.

Czas leci z prędkością światła. Pobudka 6:00. Mamoooo, ja śpię!!!, Mama, ja aaa!!! Mąż - śniadanie do papierków i do plecaków, ja - mycie i ubieranie dzieci. Oboje kolejno do łazienki. Pozbierać rzeczy. Zapakować dzieci. Mała - do niani. Młody z nami, do przedszkola na drugi koniec miasta - do jedynego przedszkola, które uwzględniło jego potrzebę diety bezglutenowej. My - do pracy. Po pracy mąż po Młodego, potem po mnie, potem po Młodą. W domu rozpakować zmywarkę, podgrzać obiad (kocham nianię za to, że gotuje Młodej i przedszkole, że karmi Młodego), pozgarniać zabawki, wstawić pranie, wyjąć pranie, zbudować wieżę, powiesić pranie. Zapakować zmywarkę, pochwalić obrazek, zgarnąć okruchy, ułożyć układankę, wstawić obiad na jutro, sprawdzić artykuł. Gdy kładę się wieczorem zmęczona do łóżka, zastanawiam się, jak moja Mama dała radę wychować mnie samą, bez Taty. Sama w zmęczeniu, sama w zniecierpliwieniu, sama w nocy przy chorym dziecku i sama w radości, sama z moimi sukcesami (chyba ma mi trochę za złe, że nie poszłam odebrać dyplomu w tej śmiesznej todze). Ja mam męża. Męża, który nie pomaga mi w domu. Ja mam męża, który ten Dom ze mną stwarza i który go ze mną prowadzi. Jestem, a raczej mój mąż jest, ciągłym źródłem podziwu dla starszych koleżanek z pracy, gdy mówię, że nie wstaję do dziecka w nocy, że nie kąpię, albo, że dziecko jest u lekarza z tatą. Moja Mama mówi, że mój Tata też pomagał, tak długo jak mógł. Niedługo. A ja mam dwóch Aniołów Stróżów. Ten pierwszy, niebny, z przydziału, i drugi - zupełnie wyjątkowy....

Pracująca

Był taki czas, gdy oboje nie mogliśmy znaleźć pracy i myśleliśmy o wyjeździe zagranicę.

Oboje z tak zwanym zawodem biomedycznym, podobno bardzo poszukiwanym. "Zostaliśmy z tymi, którzy zostali". Kiedy przeglądam sobie profile moich znajomych ze studiów na Naszej Klasie, widzę wielu ludzi, którzy wyjechali. I muszę się przyznać, że trochę mi żal tego szerokiego świata, pracy na znakomitym sprzęcie, angielskiego perfect , dwujęzycznych dzieci (tylko nikt z tych znajomych nie ma dzieci), sporych pieniędzy (co tu się oszukiwać), wpisu w życiorysie. A potem sobie myślę, że oni nie wrócą, bo po co? Do kraju, gdzie dostanie pracy na uczelni graniczy z cudem? W prywatnych firmach też nie chcą ludzi z doktoratem i po "postdocu", bo żaden rekrutujący szef magister nie zatrudni doktora, który a) chce zarabiać jak zagranicą, b) może go wygryźć, bo jest lepszy i c) jeśli jest kobietą, to ma akurat jakieś 35 lat i może wreszcie chce mieć dziecko. Macham sobie ręką z Polski do tych z Naszej Klasy zagranicą. Do tych wszystkich, którzy piszą, że wrócą i do tych, którzy wracać nie chcą. Mam nadzieję, że im się uda. Jakiś czas temu w Wiadomościach pokazywali moją koleżankę, która pracuje w Niemczech. Mówiła, że bardzo chciałaby pracować w Polsce, ale tu się nie da, bo nie ma etatów, sprzętu i pomysłów, że musieli z mężem wyjechać. Ja dostałam etat po kimś, kto wyjechał...

Nie znam nikogo, kto by nie znał kogoś, kto wyjechał. Podobno wyjechało już 5 milionów. Podobno zaczynają wracać. Nie znam nikogo, kto by znał kogoś, kto wrócił na stałe.

Byłam dwa razy na krótkim zagranicznym stypendium i nie chciałabym tam zostać, mimo, że wysokość zarobków w przeliczeniu na złotówki mnie zachwyca. Moim zdaniem, tam o wiele trudniej jest mieć dzieci i pracować. I mimo, że w przedszkolach w Polsce brakuje kilkadziesiąt tysięcy miejsc, bo nie dało się przewidzieć, że trzy lata temu urodzi się aż tyle dzieci, i tak tu jest lepiej.

Znowu ja

Plany? Pójść do kina i na kolację z mężem.

Dostać miejsce w przedszkolu dla Młodej, co odciąży domowy budżet (niania). Posadzić krzaki aronii i borówki amerykańskiej dla dzieci. Zrobić drzwi do łazienki. Wyprawić drugie urodziny Młodej. Wyjechać nad morze. Upiec "drożdżowe ciasto dla leniwych" z forum Galeria Potraw. Za rok, jak Młoda podrośnie, zapisać się na pilates (moja koleżanka ze Stanów na to chodzi, podobno fajne). Na jedną sobotę oddać dzieci Babci i robić NIC (ale to może jakoś latem).

Habilitacja? Kariera? Nauka? Praca? Ależ oczywiście. Przecież to naturalne.

Więcej o:
Copyright © Agora SA