Nauczycielka z Irlandii o sytuacji w szkołach. "Dzieci bawią się w koronawirusa"

Polka mieszkająca w Irlandii, Monika Walsh jest nauczycielką edukacji wczesnoszkolnej. Opowiada, czym różni się podejście do dzieci w Irlandii, dlaczego nie puściła synka do polskiej szkoły i jak zmieniła się jej praca w okresie pandemii.

Maja Kołodziejczyk: Od ilu lat pracujesz jako nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej i dlaczego w Irlandii, a nie w Polsce?

W Polsce studiowałam pedagogikę. Odbyłam też praktyki w szkole podstawowej, a zaraz po studiach wyjechałam do Irlandii z myślą, aby podszkolić język. Życie za granicą bardzo mi się spodobało. Na początku pracowałam w sklepie z ubraniami, gdzie trochę poprawiłam swój akcent, ale później zaproponowano mi pracę w szkole będącej odpowiednikiem zerówki oraz w polskiej szkole weekendowej. Do Polski wróciłam tylko na chwilę, aby odebrać dyplom i po studiach na stałe przeprowadziłam się do Irlandii.

Czym dokładnie jest polska szkoła?

To placówka, w której zajęcia są organizowane w weekendy. Polacy, którzy myślą, aby w przyszłości wrócić z emigracji do kraju, posyłają do niej swoje dzieci, aby były na bieżąco z programem. Nie ukrywam jednak, że ambicje niektórych rodziców są ogromne. Dzieci, które od poniedziałku do piątku chodziły do normalnych szkół, soboty musiały poświęcić nauce w polskich. Nadrobienie tak dużej ilości materiału jest bardzo męczące. Pamiętam dzieci, które dosłownie płakały z przemęczenia, siedząc w ławkach. Było mi ich żal.

Oczywiście, polska szkoła ma swoje plusy. Ja miałam pod opieką pierwsze, drugie i trzecie klasy szkoły podstawowej. Kładliśmy nacisk na naukę polskiej kultury. Organizowaliśmy różne apele, obchodziliśmy święta narodowe, np. Święto Niepodległości 11 Listopada. Dzieciom, które skończą polską szkołę, po powrocie do kraju o wiele łatwiej jest zachować ciągłość nauki. Wiadomo, że podstawa programowa w Irlandii trochę się różni, chociażby nauką języka, bo zamiast polskiego jest angielski i irlandzki. Ja mam syna w wieku szkolnym, ale nie puściłam go do polskiej szkoły. Wolę sama uczyć go zwyczajów, tradycji i języka, niż zmuszać do spędzania soboty w kolejnej szkole.

 A jest jakaś różnica między podejściem do wychowywania dzieci w Irlandii, a w Polsce? 

Generalnie edukacja w Irlandii zaczyna się o rok wcześniej, bo do przedszkola idą już pięciolatki. Zarówno w przedszkolu, jak i szkołach stawia się na przyjacielski stosunek do nauczyciela. Uczniowie zwracają się do nas po imieniu. Na początku byłam zdziwiona, gdy maluchy mówiły do mnie “Monica”. W Polsce to byłoby nie do pomyślenia, ale później do tego przywykłam. Naszym zadaniem, jako nauczycieli, jest przypilnowanie, aby dziecko w szkole czuło się bezpiecznie i żeby nikt mu nie dokuczał. Owszem, zwracamy podopiecznym uwagę, ale robimy to w miły sposób, tak aby ich nie strofować.

Czy ty jako dziewczynka bałaś się swoich nauczycieli?

Powiem szczerze, że ja w miałam w swoim życiu bardzo surowych nauczycieli, przez co nie wspominam szkoły zbyt dobrze. Wtedy nie było jeszcze takiego dostępu do różnych ubrań, a akurat mi szyła oryginalne stroje zaprzyjaźniona krawcowa. Nauczycielom nie podobało się to, że wyróżniałam się na tle innych dzieci. Zwracali mi na to uwagę w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Nauczyciel historii zadawał mi trudniejsze pytania, niż innym. Czułam się dyskryminowana. Pamiętam jednak, że moi rówieśnicy też bali się niektórych nauczycieli. Wtedy na porządku dziennym było wyzywanie uczniów od baranów i głąbów.

W Irlandii takie docinki byłyby nie do pomyślenia. Na ulicach nikt nie zwraca uwagi na kolorowe włosy czy nawet szalonego irokeza na głowie. W szkole, chociaż obowiązują mundurki, zdarza się, że starsze dziewczyny mają makijaż i nikt przez to na nie krzywo nie spojrzy. Pozwalamy uczniom na więcej luzu i rozwijanie kreatywności. Chcemy, żeby czuły się komfortowo i mogły skupić na nauce. Ciągły stres nie sprzyja zdobywaniu wiedzy.

Jak zmieniła się twoja praca podczas epidemii?

Od 14 marca do pierwszego września wszystkie placówki były zamknięte. Wiadomo, że dla dzieci, tak samo jak dla nas dorosłych, była to nowa sytuacja. Musieliśmy wprowadzić pewne zasady i nauczyć się z nimi żyć. Teraz, naszym obowiązkiem jako nauczycieli jest wpajanie ich dzieciom. W zerówce nie mają obowiązku nosić maseczek. Taką konieczność wprowadzono jednak w liceach. Nauczyciele muszą nosić przyłbice. Pilnujemy, aby dzieci po wejściu do szkoły dokładnie myły ręce. Każdemu z nich jest mierzona temperatura, zmieniają też buty przed wejściem do budynku i każde ma przy sobie własny żel do dezynfekcji rąk.

Kolejną istotną kwestią jest uświadamianie uczniów odnośnie obecnej sytuacji. One widzą, że coś jest nie tak, ale nie zawsze rozumieją co. Słyszałam, jak jedna dziewczynka mówiła, iż jej siostra miała koronawirusa wczoraj, ale dziś już nie ma. W rzeczywistości, po prostu była poddana testowi. Inny chłopiec bawił się, że trafił do szpitala, bo nie umył rączek. Dzieci bawią się w koronawirusa. Rodzice czują powagę sytuacji. Połowa uczniów została poddana testom, jednak uważam, że za mało czasu poświęcają, na wyjaśnienie im tego, co się dzieje.

Poza pracą nauczycielki zajmujesz się również pomaganiem kobietom, które doświadczają przemocy domowej. Czy mając kontakt z dziećmi, jesteś w stanie rozpoznać, że w ich domach dzieje się coś niedobrego?

Oczywiście, pracuję z dziećmi już kilkanaście lat i jestem w stanie rozpoznać, kiedy w domu dzieje się coś niedobrego. Dzieci z domów, w których występuje przemoc, są albo bardzo agresywne, albo przeciwnie, skrajnie ciche i wycofane. Ich zachowanie może zdradzać to, co przeżywają w domach. Bardzo często odgrywają znane z domu sceny przemocy na lalkach, bywają też agresywne w stosunku do innych dzieci. 

Często proszę uczniów, by narysowali swoją rodzinę. Gdy widzę, że używają ciemnych kolorów, lub przedstawiają jedną postać wyraźnie oddaloną, zaczynam się niepokoić. To jeden z sygnałów, który może sugerować, że w domu dzieje się coś złego. Ja jestem wyczulona na pewne sygnały i zamiast krzyczeć na dziecko, staram się zrozumieć powodu konkretnego postępowania. To, że przykładowo dziecko nie odrobiło pracy domowej, nie zawsze jest spowodowane tym, iż nie chciało tego zrobić. Bywa, że po prostu nie miało do tego warunków. Staram się być wyrozumiała, cierpliwa i wyczulona na to, co chce przekazać mi dziecko. Uważam to za ważniejsze, od trzymania się sztywnych reguł.

Monika Walsh
Monika Walsh archiwum prywatne
Zobacz wideo Katarzyna Hall: Szkoła powinna mieć możliwość elastycznego reagowania
Więcej o: