Nasze święta

Cieszę się, że domowe zwyczaje i rytuały są atrakcyjniejsze dla dzieci od tandety telewizyjnych reklam, stadnych wycieczek do supermarketu, sztucznych choinek, zapachu pierniczków w aerozolu.

Gwiazdkowe marzenia moich dzieci: aparat do robienia zdjęć pod wodą, prawdziwy dziennik do zabawy w szkołę, luneta do podglądania ptaków, atlas nieba, proszek, dzięki któremu można się teleportować w dowolne miejsce, książki, gry planszowe. Specjalna lupa do oglądania żywych owadów, koszulki National Geographic, ubranka dla misiów, szpady muszkieterów. Żywy koń. Żywa sowa.

Marzenia moich dzieci nie są reklamowane w telewizji. A tym, co "trzeba mieć", tym, co chwilowo modne, reklamowane, promowane moje dzieci zupełnie się nie interesują.

Telewizor w naszym domu, schowany za fotelem, przepychany z kąta w kąt, bo zajmuje dobre miejsce na "jaskinię", jest czymś w rodzaju zawalidrogi. Programy nieprzeznaczone dla dzieci oglądamy tylko wtedy, kiedy dzieci już śpią. A tak naprawdę to nie oglądamy prawie wcale - szkoda wieczorów. To, co widzę, wzbudza we mnie grozę albo głębokie zażenowanie. To pierwsze uczucie uniemożliwia mi oglądanie programów informacyjnych, to drugie - z grubsza całej reszty. Z grubsza, bo czasem całą rodziną oglądamy filmy przyrodnicze BBC, koncerty, ciekawe filmy dokumentalne, przedstawienia dla dzieci. Bardzo rzadko dobranocki. Bo zazwyczaj są koszmarne. Bo dzieci nie mają takiego nawyku - czas przed spaniem kojarzy im się raczej z czytaniem książek. W weekend każde dziecko wybiera sobie film na wideo i ogląda z mamą albo z tatą. Julka lubi "Matyldę", "Dzieci z Bullerbyn", "Harry' ego Pottera", "W pustyni i w puszczy", "Pannę z mokrą głową", "Sztukę latania", "Jumanji". Jaś - "Reksia", "Krecika", "Żwirka i Muchomorka", "Pomysłowego Dobromira", "Franklina", "Małego Misia", "Zaczarowany ołówek". Obydwoje - przyrodnicze filmy National Geographic.

Reklamy - kiedy pojawiały się przed jakąś przyjazną dobranocką, przed teatrem dla dzieci - Jaś traktował bardzo serio, Julkę raczej bawiły. Dużo o tym rozmawialiśmy. Mąż - fotograf - opowiadał dzieciom, jak się robi zdjęcia reklamowe - jedzenia, żeby wyglądało świeżo i apetycznie, włosów, żeby były puszyste, cudem wygładzonych zmarszczek, śnieżnobiałych koszul, "ożywionych" zabawek. Demaskował filmowe triki. Ja obśmiewałam z nimi językowe niedorzeczności. Bawiliśmy się w wymyślanie śmiesznych reklamówek. Rozmawialiśmy o hasłach "musisz to mieć", o technikach manipulacji, o tym, że to przecież tylko szampon, jogurt, pasta do zębów, żadne czary-mary. Dziś mają do reklam zdrowy dystans. Kiedy w naszym z rzadka włączanym telewizorze mignie jakiś nieziemski proszek do mycia toalety albo kosmiczny szampon, Jaś zazwyczaj zanosi się pogodnym rechotem:

- Patrz, ale to głupie...

A Julka prycha:

- Ale obciach!

Nie mam nic przeciwko supermarketom, choć uważam, że nie są to miejsca dla dzieci. Sama nie przepadam za nieprzyjemnym uczuciem odmóżdżenia, które ogarnia mnie po dziesięciu minutach miotania się z wózkiem w tłumie ludzi. Nie lubię tłumu, więc po duże zakupy wysyłam męża. Moje dzieci były w supermarkecie ze dwa razy w życiu (raz przed świętami) na błyskawicznych zakupach. Dla mnie, nieoczekiwanie, były to przeżycia wzruszające, choć w gruncie rzeczy dość zabawne. Dzieci wychowane w klimacie małego miasteczka, w podmiejskich lasach, przyzwyczajone do niespiesznych spacerków po zakupy, do spotykanych na każdym kroku sąsiadów, do naszych małych sklepików, do pań Maryś, Zoś, Teresek, które zawsze zagadują, znają maluchy po imieniu, wiedzą, co lubi Jaś, co Julka, odkładają ulubiony serek naszego psa, dzieci z mikroskali wylądowały nagle na innej planecie. W zatłoczonym, dusznym supermarkecie, w szarym świetle jarzeniówek, w zalewie tandety, porażającej brzydoty, wśród potrącających się ludzi, paskudnych świątecznych dekoracji, rozglądały się oszołomione i próbowały mówić "dzień dobry" każdemu ochroniarzowi i każdej ekspedientce. Omiatane szklanym wzrokiem dziwiły się:

- Dlaczego ci państwo są tacy źle wychowani? Dlaczego tu tak brzydko pachnie? Dlaczego te mikołaje są takie nieładne? Dlaczego wszyscy się spieszą? I, mamo, przecież kolędy śpiewa się w Wigilię, a nie w listopadzie? Czy to jakieś inne, sklepowe święta?

Święta moich dzieci. Nie telewizyjne, nie reklamowe, nie "sklepowe". Jakie? Jest teatr: "Dziadek do orzechów", "Opowieść wigilijna", "Pastorałka". Są książki i wierszyki o świętach. Świąteczne warsztaty dla dzieci w Muzeum Etnograficznym. Ciepły dom pachnący imbirem i wanilią. Światła woskowych świec. Na kominku - zimowe miasteczko - domki, w których dzieci co rano znajdują czekoladki.

Robienie ozdób na choinkę zaczynamy w połowie listopada, co wieczór troszeczkę. Zapraszamy dziadków i pradziadków - opowiadają o swoich świętach, o prezentach. Dziadek pokazuje robione w dzieciństwie rybki z bibułki, opowiada o wymarzonym rowerze, granatowym z żółtymi kołami, na którym oszalały ze szczęścia jeździł w kółko i w kółko wokół wielkiego stołu, przy którym dzisiaj siedzimy. Babcia opowiada, jak pradziadek grał kolędy na skrzypcach i jak codziennie po szkole chodziła daleko do sklepu z zabawkami, żeby obejrzeć na wystawie lalkę. Miała miękkie rączki i nóżki i zamykała oczy. Któregoś dnia znikła z wystawy i babcia wpadła w rozpacz. Kilka dni później znalazła ją pod choinką. Pradziadek wspomina ołowianych ułanów, a prababcia porcelanową lalkę. Pokazują dzieciom, jak owijać sreberkiem orzechy. Wspominają przedwojenne święta, od których aż kręci się w głowie. Wyjmujemy z cieniutkiej, pożółkłej koperty świąteczne listy z życzeniami, pisane przez praprababcię w czasie wojny.

Zapraszamy znajome dzieci - koleżanki, kolegów, przyjaciółkę Julki, przyjaciela Jasia - lepimy łańcuchy, pieczemy pierniczki do jedzenia i na choinkę, sklejamy piernikową szopkę. Na początku grudnia piszemy listy do Mikołaja, dzieci pieką specjalne ciasteczka, które razem z filiżanką mleka i marchewką dla renifera zostawiają wieczorem w mikołajki. Mikołaj rewanżuje się prezentami i listami. Przygotowujemy misiowe jasełka. Główne role grają miś Edwardzik (święty Józef) i Wełenka (Maryja). Małego Jezuska zagra w tym roku biały miś Polarny. Szyjemy misiom szaty, dopracowujemy scenariusz. Próby - kto obsługuje trzech króli (Bury, Łatek i Borys) na wielbłądzie, jak zrobić wędrującą gwiazdę, który miś ma grać owcę.

Planujemy wielką Wigilię u nas, jak co roku. Dzieci łuskają migdały, ucierają, przyprawiają, wyjadają. Każdy z zaproszonych gości robi jakąś potrawę, buszujemy w starych książkach kucharskich - zupa migdałowa? barszcz po litewsku? W naszej mieszanej rodzinie mamy potrawy i zwyczaje ze wschodu i zachodu - od litewskich przepisów, wołyńskich pioseneczek po protestanckie zwyczaje spolszczonych Niemców z Królewca, dziadków mojej mamy. Uwielbiam tę różnorodność, pielęgnuję ją, jak mogę. Wiem, że dla dzieci to skarb.

Ubieramy choinki. Żadnych plastików - tylko to, co zrobiliśmy sami. No i jabłuszka z ogrodu pradziadków, orzechy i długie cukierki. Wreszcie - Wigilia. Płonące świece, wzruszający opłatek. W połowie kolacji Mikołaj dzwoni dzwoneczkiem, szczekają psy. Dzieci wypadają na dwór. Jest! Tu worek! I tam! I jeszcze tutaj! Każdy dostaje prezenty od Mikołaja, ale też obdarowujemy się sami prezentami zrobionymi własnoręcznie. Najbardziej wzruszająco cieszą się prababcie i pradziadkowie - jak z tych ołowianych ułanów, jak z porcelanowej lalki. Przytrzymują w objęciach rozbrykane prawnuki - za wyhaftowaną serwetkę, za misia z modeliny, za szaliczek na drutach.

Misiowe jasełka zbierają gromkie brawa, Edwardzik i Wełenka wielokrotnie bisują uhonorowane owacją na stojąco.

Tańczymy przy choince. Julka gra na pianinie i na gitarze, śpiewamy kolędy - długo, długo w noc.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.