Prawdziwy Dzień Matki trwa cały rok: "Znam wszystkie filmy dla dzieci z ostatnich 15 lat, a od 2006 roku nie widziałam żadnej oskarowej produkcji"

Logistyka, żonglowanie, planowanie, oszczędzanie, wszystkorobienie: tak wygląda prawdziwy dzień matki. - Tak bardzo jestem mamą, że czasem nie mam miejsca i czasu, żeby być trochę kimś innym - mówi nam Asia, mama dwóch dziewczynek.

Koniec maja to gorący okres dla publikacji na temat matek: o tym, jakie są wspaniałe, pełne uczucia i poświęcenia, o tym, jak wiele im zawdzięczamy. Dużo tu wzruszeń typu "co bym powiedział mamie, gdybym miał okazję", równie wiele poradników dotyczących odpowiednich prezentów dla matek w każdym wieku. W sklepach obniżki na wszystko, reklamy odmieniają słowo "mama" przez wszystkie przypadki. W domach celebracja na całego: laurki i ozdoby z masy solnej i makaronu, w przedszkolach i szkołach apele ku czci.

Tak, 26 maja świat składa hołd matkom. I świetnie! Co jednak dzieje się w pozostałe dni roku? Jak wygląda prawdziwy "dzień matki"? Zapytałam o to kilka kobiet. I choć nie brakuje tu utyskiwań, zakończenie daje nadzieję... w sam raz na Dzień Matki.

Poranne zorze

Pewnie, że dzieci dostarczają nam wiele wzruszeń i radości. Przez większość czasu macierzyństwo jest jednak sekwencją powtarzających się zdarzeń. Weźmy na przykład poranki w dni powszednie: relacje matek są tu wyjątkowo zgodne: - Pobudka o 6.45 i najpóźniej o 7.15 dyskusja z młodszą córką - "Dlaczego spodnie? Ten sweterek jest głupi! Tych skarpet nie lubię". Dzień w dzień. W tym czasie starsza marudzi, że się spóźni. Ryk i chryja... - opowiada Maria. Podobne doświadczenia ma Hanna: - Od siódmej rano przez mniej więcej pół godziny próbuję wyciągnąć z łóżka dziecko, które w międzyczasie marudzi, płacze i twierdzi, że się nie wyspało, bez względu na to, czy poszło spać o 19:30, czy 22.00. Potem oczywiście biegiem do przedszkola - ja zdenerwowana, że się spóźnimy, a przecież to niekulturalnie, a dziecko narzekające, że za szybko idziemy.

- Odkąd mam dzieci, udany poranek to nie spokojnie wypita kawa, smaczne śniadanie i czas na lekturę, tylko wyjście z domu bez awantury. Dni tygodnia są wszystkie takie same: gonitwa, by dotrzeć na czas do szkół, przygotować śniadanie, poganianie, żeby się ubrały, spakowały, wyszły z domu. Wszystko trzeba powtarzać przynajmniej trzy razy. Do tego w tle ich kłótnie. To odbiera siłę przynajmniej na pół dnia - mówi Magda.

Weronika twierdzi, że dla niej 95 procent macierzyństwa to walka i męka, a 5 procent przyjemność, a na dowód przytacza opis swojego dnia: - Synku, ubierz się. Ubierz się, proszę. Ubranie! Dlaczego się jeszcze nie ubrałeś? Zaraz się spóźnimy, załóż majtki. Później tę samą mantrę przerabiamy przy okazji śniadania, obiadu, kolacji, kąpieli, wyjścia na spacer, powrotu ze spaceru, odrabiania lekcji, robienia porządku. W S Z Y S T K I E G O. Moje słowa przeplatane są płaczem, rykami, fochami, dąsami, obrażaniem się starszego dziecka - opowiada.

Dzień jak co dzień

Bycie matka oznacza ciągłą konieczność ogarniania rzeczywistości. Matka jest odpowiedzialna, obowiązkowa, systematyczna. Wszystkiego dopilnuje, wszystko zorganizuje, o niczym nie zapomni. Na koniec utuli do snu i wzruszy się na widok śpiącego w łóżeczku dziecka. Do tego momentu jednak głównie walczy z mniej lub bardzie ożywioną materią. Tak jak Weronika: - Kiedy nie jestem papugą recytującą w kółko te same słowa, zamieniam się w służącą, a mąż w dostawcę pożywienia/zabawek/gazetek. Serwuję posiłki, sprzątam po nich, piorę, prasuję, składam, zmywam. Uczę dzieci wdzięczności i odnoszenia przedmiotów na miejsce, ale wgniecione w kanapę skarpetki, pozostawione w najróżniejszych miejscach ogryzki to codzienny widok. Podobnie jak pobojowisko. Współczuję rodzicom pedantom - musicie przeżywać horror - mówi.

Bycie matką to tysiąc spraw do załatwienia: - Mój dzień wygląda raczej typowo: rano przygotować śniadanie, drugie śniadanie do szkoły dla starszego syna, zawieźć młodszego do przedszkola, dopilnować, żeby mieli wszystko, co potrzeba (czysty strój gimnastyczny, ręcznik, przybory i materiały na różne okazje), zrobić zakupy, obiad, czasem iść na wywiadówkę, odwieźć na trening, iść do ortodonty, pomóc w lekcjach, w nauczeniu się piosenki czy wierszyka, zwyczajnie pogadać, pobawić się, wieczorem odprawić z młodszym pradawny rytuał: czytanie, przytulanki, buziak, woda - no zwyczajnie. A w międzyczasie jeszcze popracować trochę - relacjonuje swój dzień Kasia.

Priorytety są oczywiste

Magda twierdzi, że pojawienie się dzieci wszystko przewartościowało: - Obróciły mój świat do góry nogami. Kiedyś byłam na pierwszym miejscu: ja i moje potrzeby, teraz najpierw zaspokajam potrzeby dzieci - i jest to naturalne, nie wymaga wyrzeczeń - mówi. Maria też ma poczucie, że jej dzień kręci się głównie wokół potrzeb dzieci: - Jako wolny strzelec do 15.00 robię to, co inne matki robią po pracy, a pracuję, kiedy inne matki już śpią. O 15.00 kończy się mój "spokój", bo odbieram dzieci i pracuję jako taksówkarz: w poniedziałek młoda na basen, wtorek starsza na taniec współczesny, młodsza na fizjoterapie, w czwartek młoda na balet, w piątek starsza na angielski. Do 20.00 praktycznie nie robię niczego poza zajmowaniem się sprawami dzieci, o 20.15 one zasypiają, a ja pracuję do nocy....

Stawianie potrzeb dzieci na pierwszym miejscu przychodzi matkom z łatwością, ale czasem mają popadają w zadumę: "gdzie jestem j a w tym wszystkim?": - Moje postanowienie na Dzień Matki to być lepszą dla siebie. Bo zdecydowanie dzieci i ich sprawy są priorytetem. Mogę spóźnić się z oddaniem tłumaczeń, chodzić z połamanymi paznokciami, nie ugotować obiadu, zasnąć podczas romantycznego wieczoru z mężem, nie pójść do ginekologa, chociaż rok nie byłam, a dzieci zawsze mają klej i krepinę, bo pani prosiła, prezent dla koleżanki, zdrowe śniadanie, dopilnowane lekcje, żadnych opuszczonych zajęć dodatkowych itd. Nie wiem, kto mi tak ustalił priorytety - bo nie jest to całkiem świadome i celowe. Tak bardzo jestem mamą, że czasem nie mam miejsca i czasu, żeby być trochę kimś innym - podsumowuje Asia.

Świat nas nie rozpieszcza

Poza swoim świętem, matki raczej nie czują się doceniane, a ich codzienna walka wykracza daleko poza domowe potyczki o założenie butów czy położenie dziecka spać. Problemem bywają rodzinne finanse, o czy wspomina Magda: - Ostatnio podczas sprzątania natknęłam się na piękny album wydany z okazji 100 lat kina. Pamiętam dzień, w którym go kupiłam... Po prostu weszłam do księgarni, zauważyłam go, wzięłam do ręki i kupiłam. 130 zł. Bez kalkulowania, na co zabraknie, jeśli go kupię. Teraz zastanawiam się nad każdymi wydanymi 40 złotymi. Przy pierwszym dziecku wszystko było z górnej półki, przy drugim już z takiej bardzo średniej (zakup dwóch par butów za 300 zł to nie to samo, co znalezienie funduszy na jedną parę), po kolejnych zmianach życiowych półka znowu niższa. Często zastanawiam się, skąd wziąć pieniądze na coraz to nowsze potrzeby - te wszystkie wakacje, sprzęty sportowe, etc. - mówi. - Do tego dochodzą lekarstwa, bo dzieci od jesieni do wczesnej zimy dużo chorują.

Wbrew pojawiającym się co jakiś czas optymistycznym głosom, godzenie pracy z macierzyństwem też nie jest najłatwiejszym zadaniem. Wszelkie przedstawienia przedszkolne i szkolne organizowane są często w środku dnia, co oznacza konieczność wyjścia z pracy o 12.00. Nie wszystkie kobiety mają taką możliwość, a jak zawieść dziecko, które od tygodni ćwiczy swój występ? Szkolne początki też nie są łatwe: nagle okazuje się, że nie wystarcza urlopu na wakacje, ferie, przerwy świąteczne i dni bez zajęć dydaktycznych. Do tego dochodzi szantaż emocjonalny w postaci nacisków ze strony nauczycieli, żeby nie posyłać w tym czasie dzieci na świetlicę ("Pani córka będzie jedynym dzieckiem z klasy", "Będzie tylko kilkoro dzieci ze szkoły", "Proszę pamiętać, że na świetlicy też pracują nauczyciele i też chcieliby mieć wolne").

Tylko nie choruj, bo mnie zwolnią!

Choroby dzieci to kolejny temat-rzeka. Gorączka w środku nocy dla wielu matek oznacza konieczność wzięcia L4 na dziecko. - Zawsze odczuwam lęk, co powie mój pracodawca na to, że moje dziecko jest znowu chore. Czasem ignoruję ból brzucha, kaszel, mega katar - muszą iść do szkoły, bo to mniejsze zło niż matka bez pracy - opowiada Magda. Jej znajoma ma szefową, która chwali się feministycznymi poglądami, ale w obliczu choroby dziecka swoich podwładnych wygłasza kwestie typu: "Ktoś inny nie może się nim zająć? Następnym razem nie zatrudniłabym już matki". - Na otarcie łez dostajemy roczny urlop po urodzeniu dziecka, który ma nam chyba dać siłę do późniejszej walki o miejsca w przedszkolach czy wizytę u pediatry. Ot, polityka prorodzinna! - żali się Magda.

Inaczej wygląda sytuacja Kasi, która jest tłumaczką i pracuje w domu: - Cenię sobie to, że sama sobie jestem szefem i w razie choroby dzieci po prostu mogę nie przyjąć zlecenia i poza tym, że nie zarabiam, nie grozi to żadnymi restrykcjami. Właśnie wróciłam z sądu i zabieram się za tłumaczenia pisemne, a w piekarniku piecze się kurczak i słucham jak starszy syn ćwiczy grę na pianinie. Zdążył mi już zrelacjonować, o czym była klasówka z polskiego i że wrócił później, bo rozmawiał z kolegami przed domem o pewnej aferze podwórkowej. Zaraz pojadę po młodszego i z okna pracowni będę czasem zerkać, jak się bawi z kolegami na dworze. Praca w domu ma z pewnością jakieś minusy - trzeba się umieć dobrze skupić i zorganizować, ale można jednocześnie kątem oka widzieć, co robią dzieci, po prostu odczuwać ich obecność.

A jednak...

Wiele matczynych marzeń dotyczy czasu dla siebie, wyspania się, odpoczynku, realizacji pasji, chwili ciszy. - Odkąd jestem mamą, planowanie urlopu odbywa się w kategoriach, gdzie jest duży i fajny basen, a nie gdzie mogłabym pójść do spa. Znam wszystkie filmy dla dzieci z ostatnich 15 lat, a od 2006 roku nie widziałam żadnej oskarowej produkcji - mówi Maria. Kasia o cieniach macierzyństwa mówi tak: - Czasem chciałoby się popałętać się po mieście, spontanicznie, bez wcześniejszego zamawiania opiekunki, wyjść do kina, pogadać z mężem bez przerywania rozmowy, bo ciągle są jakieś dziecięce sprawy, mieć siłę na to, żeby dokończyć dawno zaczętą książkę. Ale ogólnie rzecz biorąc, choć to pewnie banalne, czuję się bardzo szczęśliwa i spełniona. Lubię swoje życie i absolutnie bezkrytycznie uwielbiam swoich najbliższych - męża, 2 synów i żółwia.

- Kiedy już przejdzie się na tę stronę lustra, nie ma odwrotu. Nie tylko dlatego, że to niemożliwe, ale po prostu dlatego, że możemy sobie narzekać, czuć, że nie dajemy już rady, ale fundamentalna prawda jest taka, że za nic w świecie nie oddałybyśmy naszych marudzących i płaczących dzieci, bo najzwyczajniej, tak po prostu, kochamy je nad życie - tłumaczy Magda. Weronika nie lukruje, ale wnioski ma podobne: - Mnie macierzyństwo rozczarowało, wcale nie czuję, że to najcudowniejszy czas w moim życiu. Czuję się zajechana, zamęczona, czasami ledwo ciepła. Nie będę udawała, że jest kolorowo, a moje dzieciaczki to mój wszechświat. Rachunek jest prosty - nawet najsłodsze 5 procent przyjemności nie zniweluje 95 procent harówy ponad siły. No ale sama tego - poniekąd - chciałam. Jednak kocham moje dzieci ponad życie i gdyby cokolwiek im się stało, na pewno bym tego nie przeżyła. Jak już śpią to oglądam sobie na telefonie ich zdjęcia. Jak ich nie ma w pobliżu to tęsknię... Klasyka! - podsumowuje.

Więcej o:
Copyright © Agora SA