A dzieci rosną

Jak się ma siedem czy osiem lat, niewiele jest rzeczy bardziej irytujących niż okrzyki dotyczące naszego wzrostu wznoszone przez dawno nie widzianych dorosłych.

Rosłam raczej przeciętnie, ale okrzyk: "Ojej, jak ty uros-łaś!..." padał regularnie z ust ćwierkająco dziumdziających niby- -cioć i jowialnych pseudowujków. W oczach dziecka taki zachwycony naszym wzrostem znajomy rodziców jest na wieki spalony. Uwagi o rośnięciu uważałam za przejaw debilizmu dorosłych, ale nie dziwiły mnie specjalnie. Skrycie uważałam ich za istoty od dzieci pośledniejsze, bo brutalne, bezmyślne i pozbawione wyobraźni.

Inny scenariusz niby-rozmowy doros-łego z dzieckiem otwiera kwestia "Co tam słychać w szkole?". Zapada po niej zwykle głuche milczenie, bo dzieci wyczuwają, że to wynik komuni- kacyjnej niemocy, totalnej obcości i braku zainteresowania ich światem. Wiedzą też, że "urosłeś" w istocie oznacza "nadal jesteś mały". A zatem chodzi w jakimś stopniu o władzę, o zaznaczenie własnej pozycji i dystansu, który nas dzieli. Stąd uporczywe zaznaczenie skądinąd oczywistego faktu, że dorosły jest od dziecka więk-szy i silniejszy. Podobną funkcję peł-nią niby-serdeczne gesty, takie jak łaskotanie dzieci wbrew ich woli czy namolne całusy (do dziś pamiętam mdlący zapach papierosów, perfum i lepkie ślady szminki na policzku, które długo potem szorowałam gąbką). Serdeczność, jasne, że serdeczność, ale czyż nie kryje się za nią chęć upokorzenia słabszego, frajda, że można bezkarnie naruszyć cudze granice? Dlaczego? Bo jest się dorosłym.

Pamiętam to wszystko. Pamiętam własną irytację, lęk, pragnienie, żeby zapaść się pod ziemię. Staram się nie cmokać, nie łaskoczę i chronię moje dziecko przed łaskotaniem. Nie pytam dzieci znajomych o szkołę. A jednak kompromitujące zdanie - "Ojej, jak ty urosłeś!..." - wymsknęło mi się ostatnio, i to, o wstydzie, wobec mojego synka. Nie było mnie równo tydzień. Zostawiłam maluszka, który udawał kotka i tygrysa, na zmianę łasząc się i groźnie porykując. Powitał mnie poważny chłopczyk. Przemówił pełnym pretensji i żalu zdaniem pokrętnie złożonym: że mamy nie było, że był smutny i siedział w domu, że kopał łopatą razem z tatą i czy aby przywiozłam mu pociąg.

Tydzień, równo siedem dni. Dużo to czy mało czasu? Ja wysłuchałam kilkudziesięciu referatów, pogadałam z tym i owym, przeleciałam się samolotem. On przeżył epokę, przeskoczył jakiś próg, którego istoty nigdy do końca nie pojmę, bo go przegapiłam.

Dzieci rosną, to mi dopiero nowina. A jednak nowina. Z godziny na go- dzinę nie widać nic, przyczajony w dziecku dorosły wydaje się bujdą. Z dnia na dzień coś tam się zauważa, ale nie bardzo wiadomo co. Ale już tydzień, to w życiu dwulatka otchłań. Mój czas i jego czas to tylko pozornie ten sam żywioł.

W dzieciach jest coś, co wprawia nas w osłupienie, jeśli mamy odwagę (i czas), by się nad tym zastanowić. Niby to oczywistość, że rosną. Ale przecież także metafizyka. Dzieciństwo to płynna tożsamość. Nic tak nie uświadamia nieuchronności upływu czasu - i, nie czarujmy się, naszego starzenia się - jak obecność w naszym życiu małego człowieka. Jak to, to tego maluszka już nie ma? Może to właśnie metafizyczny lęk - tę obcość i bliskość, to mgliste wspomnienie własnego dzieciństwa, własnego przepływu i własnej śmiertelności - oswajamy durnym ględzeniem o tym, że dzieci rosną.

Przez kilka godzin po powrocie patrzyłam na niego z czułością, zdumieniem i trwogą - jest tak bardzo bliski i taki zupełnie osobny, zajęty tym swoim rośnięciem. Gdy następnego ranka synek zamiauczał, zaryczał, po czym wtulił się mocno i oznajmił, że dziś jest malutki, odetchnęłam z ulgą. Niech już lepiej urośnie w przyszłym tygodniu.

PS Uprzedzam pytanie złośliwych internautów. Jaki to ma związek z feminizmem? Żaden. Jestem na urlopie. Ale dzieci feministek też rosną.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.