11 trylionów dolarów, 2 godziny i 21 minut

"Zrobione-zapłacone" - to hasło fundacji o szlachetnej nazwie "Zadbać o świat". Chodzi z grubsza o to, żeby państwo wymyśliło sposób na płacenie kobietom za pracę domową. Bo jest to praca nieodpłatna oraz bezskładkowa, czyli po prostu wyzysk.

Przez długie lata odnosiłam się do tego pomysłu z nieufnością. Po pierwsze, każdy sobie marchewkę skrobie. Po drugie, niby dlaczego rozmawiamy o pracy kobiet? Czy nie chodzi o równość? O to, żeby mężczyźni też te marchewki skrobali? I pytanie zasadnicze: możemy czynności opiekuńczo-domowe nazywać "pracą", bo są męczące i pożyteczne, ale kto komu ma za tę pracę płacić? Mąż żonie? Dziecko mamie?

Załóżmy, że mamy dwie sąsiadki. Nowakowa spod dwójki tak sobie życie urządziła, że domem się zajmuje całodobowo, a że ma trojaczki, to doby jej nie starcza. Nowak haruje jak koń, w domu bywa rzadko. Pod trójką zaś Kowalska - niech będzie, że rozwódka z podchowaną dwójką - pichci i sprząta z doskoku, jak wróci z roboty. Czy podatki Kowalskiej mają opłacać czas, który na skrobanie niezliczonych kilogramów marchewki poświęca Nowakowa? I kto zapłaci za pracę domową Kowalskiej, skoro Nowakowa nie generuje zysków?

Powiedzmy, że jednej i drugiej państwo sypnie groszem podatnika Pipsztyckiego (tego spod czwórki, co nie ma dzieci, żywi się w knajpach, a zarabia krocie). Kto by tam Pipsztyckiego żałował - niech płaci! Tylko kłopot taki, że owo płacenie za pracę domową kobiet utrwali patriarchat. Układ, w którym to Nowakowa jest odpowiedzialna za dom, a Nowak zarabia szmal. Kowalski dawno poszedł w Polskę, więc go w tym eksperymencie myślowym pomijam.

Tak sobie liberalnie kombinowałam, zanim w moim życiu pojawił się mały człowiek i związane z nim zajęcia domowe. Stosy prania (5-6 par spodni dziennie, bo wychodzimy z pieluch), sterty zmywania (dziś trzy obiady, bo przerabiamy kulinarny bunt dwulatka), konieczność posiadania idealnie czystej wanny (a nuż zachoruje) i podłogi (lubi polizać). Moja kobieca świadomość klasowa wzrosła jeszcze, gdy w Jordanku poznałam realną Kowalską, czyli matkę uroczych trojaczków w wieku Stasia. Nie opowiem, jak ona sobie daje radę, bo szczerze mówiąc nie mam pojęcia. Wiem tylko, że państwo się jej losem nie przejmuje - od czasu becikowego jedyne ułatwienie to trzy miejsca w przedszkolu.

Moje dawne wątpliwości wydają mi się dziwaczne. Nadal nie wiem, kto komu powinien płacić i z jakiego funduszu, ale wiem na pewno, że to, co się dzieje w domach, to jest praca. Praca kobiet - to też widać gołym okiem. W perspektywie makro wygląda to tak: "ONZ oszacował roczną wartość nieopłaconej pracy wykonywanej przez kobiety na 11 trylionów USD. (.) W skali światowej kobiety wykonują dwie trzecie pracy, a otrzymują mniej niż pięć procent światowego dochodu i mają mniej niż jeden procent światowej własności".

A skala mikro? Zanim pojawi się dziecko, bywa różnie. Jedni sprzątają i gotują razem, inni mają brudno, bo wolą brud niż awantury, a jedzą w barze. Pojawia się dzidziuś, mija parę miesięcy i po partnerstwie śladu nie ma. Wszystkie znane mi matki przejęły pełną odpowiedzialność za dom. Mężczyźni im "pomagają". Natura? Raczej poczucie, że inaczej wszystko się zawali.

Mężczyznom rzadko przychodzi do głowy, że dom to wspólna sprawa. Rzadko robią coś tylko dlatego, że to coś jest do zrobienia. Rzadko zauważają, że coś jest do zrobienia. Więc prosisz: powieś pranie, umyj wannę, wytrzyj dżem z podłogi. Nawet działa. Ale skoro prosisz, to rezygnujesz z równości. Bo teraz on wie, że ty wiesz, że to jednak twoja sprawa, ten dom. Ten dżem, w którym młode zaraz się wytarza, to pranie i wieszanie, które nastąpią w efekcie tarzania. Znajomy feminista skarży mi się, że go to proszenie do furii doprowadza, "Bo skoro mnie prosi, to znaczy, że może wyprosić". Coś w tym jest. Jednak jak nie poprosi, to będzie musiała zrobić to sama. Może odłożyć na później, ale zaschnięty dżem trudniej schodzi.

"Praca domowa zajmuje kobietom 4 h 54 minuty dziennie, podczas gdy ich partnerom: o połowę mniej, bo 2 h 33 minuty" - wyliczył GUS. Zastanawiam się, ile ten dodatkowy czas jest wart? I co oni z tym czasem robią? Chciałabym wierzyć, że ciężko pracują na dom i że właśnie dlatego zarabiają więcej niż my. Kilka lat temu niepracujące zawodowo gospodynie z Głogowa wyceniły swoją pracę na 1200 zł miesięcznie. Internauci je bezlitośnie wyśmiali. Może dlatego, że tekst komentowali sami mężczyźni? No tak, przecież mają więcej wolnego czasu. Dokładnie o 2 godziny i 21 minut więcej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.