Naczynia połączone

Dziecko jest najczulszym barometrem rodzinnego systemu - mówi Irena Namysłowska

Czym jest rodzina?

Rodzina to coś więcej niż prosta suma osób. To raczej pewien system, który kieruje się swoimi własnymi prawami, w którym pewne sytuacje powtarzają się, a pewne sposoby reagowania wchodzą w krew.

Powiedzmy, że kiedy mąż wraca późno, żona ucina wszelkie rozmowy i zamyka się w swoim pokoju, bo jest na niego zła. To jest strategia na takie sytuacje. Strategia nie zawsze najlepsza. Bo za takim późnym powrotem mogą się kryć różne przyczyny...

Jak uczymy się tych strategii?

Od rodziców. Przechodzą one z pokolenia na pokolenie. Może w rodzinnym domu ojciec wracał późno tylko wtedy, gdy wypił, wobec tego matka chodziła wcześniej spać, żeby uniknąć awantur? Jeżeli córka przeniesie ten model do własnej rodziny, chociaż mąż wcale nie wraca z knajpy, tylko z pracy, ledwo żywy ze zmęczenia, to ta strategia okaże się zupełnie nieskuteczna. Bo on chciałby, żeby z nim porozmawiać, pocieszyć go, że tak ciężko pracuje dla dobra rodziny i będzie się czuł potraktowany przez nią niesprawiedliwie. I następnym razem wróci pewnie jeszcze później.

Czy to znaczy, że jesteśmy więźniami tych rodzinnych scenariuszy?

Dziedzictwo poprzednich pokoleń rzeczywiście nieco ogranicza swobodę naszych działań i wyborów. Ale jeśli postaramy się je poznać i zrozumieć, będziemy bardziej tych ograniczeń świadomi i zyskamy większą wolność. Moglibyśmy na przykład więcej rozmawiać z rodzicami o naszych przodkach, o osobach, które były szczególnie ważne w rodzinie, z którymi się liczono. To zbliży nas do rodzinnej tradycji i pozwoli bardziej świadomie pewne rzeczy z niej wybierać, a inne odrzucać. Jeśli zaś chodzi o strategie postępowania w różnych sytuacjach, córka mogłaby na przykład wprost pytać matkę: a jak to było w twoim małżeństwie, co robiłaś, kiedy ojciec zachowywał się w taki sposób, co byś mi poradziła? To pozwoli je zrewidować - zastanowić się, które warto przenieść do nowego związku, a które zupełnie by do niego nie przystawały.

Czemu tak mało rozmawiamy z rodzicami? Z czego to wynika?

W ogóle teraz mało rozmawiamy. Nawet z dziećmi, z mężem, więc co tu mówić o rodzicach! Bywa i tak, że mamy do nich jakieś zadawnione żale i wydaje nam się, że najprościej jest zatrzasnąć drzwi ("wyszłam za mąż, już tam nie wracam"). A jednak nie sposób odciąć się od przeszłości. Ona idzie za nami, wnosimy ją do swojego związku. Ale nasz dom rodzinny to nie tylko obciążenie. Stanowi on także o naszej sile.

Z czego ją czerpiemy?

Przede wszystkim z rytuałów. Takich choćby, jak rodzinny obiad niedzielny. Z badań wynika, że rodziny, które nie zasiadają raz na tydzień przy wspólnym stole, gorzej radzą sobie w kryzysach. Taki niedzielny obiad umacnia w nas poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa, przekonuje o trwałości naszego świata. Na co dzień jest w nim wiele zawirowań, a w niedzielę wpływamy do rodzinnego portu, zarzucamy kotwicę i możemy sobie pozwolić na prawdziwe wytchnienie.

Czy ten rodzinny stół - symbol trwałości i więzi - nie stracił dziś aby na znaczeniu? Świat pędzi naprzód, nasze dzieci szybciej od nas opanowują nowe wynalazki... Czy to nie podważa autorytetu rodziców, dziadków, nie umniejsza ich wpływu?

Myślę, ze nie należy tego demonizować. To prawda, że syn może w parę minut opanować telefon komórkowy, który ojciec próbuje rozgryźć przez cały weekend, ale to wcale nie przynosi mu ujmy w oczach dziecka. On, tak samo jak matka czy dziadkowie, może mimo to z powodzeniem nauczyć je, co dobre, a co złe. Bo dla dziecka liczą się wartości, nie umiejętności. Problem w tym, że dzisiejsi rodzice często nie przekazują dzieciom spójnego systemu wartości.

Dlaczego?

Myślę, że sporo zamętu wprowadziła transformacja ustrojowa. Nasz kapitalizm jest jeszcze bardzo młody, a przez to nie zdążył jeszcze przywdziać ludzkiej twarzy. Jest bardziej drapieżny od zachodniego i nie bardzo przystają do niego tamte wartości. Stare natomiast trochę się przeżyły albo tak nam się tylko wydaje. Weźmy prosty przykład. My w szkole dawaliśmy ściągać kolegom, takiej prośbie absolutnie nie wypadało odmówić, a jeśli ktoś to zrobił, to miał opinię sobka i lizusa. A dziś słyszę, że nie wypada... prosić kolegi, żeby dał ściągnąć. Ja rozumiem, że teraz stopnie są o wiele ważniejsze niż dawniej, że młodzież wcześnie zaczyna ze sobą rywalizować, a stawka w grze "kto okaże się lepszy" jest bardzo wysoka. Ale zatraciliśmy przy tym takie wartości, jak koleżeństwo, jak solidarność. A w zamian nie zdążyliśmy jeszcze zbudować prawdziwego etosu pracy, z szacunkiem dla wytrwałości i uczciwości.

Jesteśmy więc w pół drogi, zagubieni...

Tymczasem, gdybyśmy przekazywali stare wartości, to młodzi niektóre z nich mogliby odrzucić, o innych powiedzieliby może, że są śmieszne, ale mieliby przynajmniej jakiś punkt wyjścia. Kiedy jednak sami stoimy na grząskim gruncie, kiedy nam samym zachwiał się spójny dotąd system wartości, to młodzi zupełnie nie mają się na czym oprzeć.

Jedną z takich podważanych wartości jest małżeństwo. Wiele par zastanawia się, czy brać ślub, nawet jak już jest dziecko.

To tak, jakby powiedzieć "kocham cię, ale nie podejmuję zobowiązania na cale życie". Jeśli nie ma miłości, jeśli jest to tylko doraźny związek, to może rzeczywiście lepiej go nie legalizować. Jeżeli jednak rodzi się dziecko, to niewątpliwie coś tę parę łączy (zwłaszcza jeśli urodziło się w wyniku świadomej decyzji). A wtedy w tej niechęci do zawarcia związku widzę jakieś asekuranctwo i wygodnictwo ("na dobre" tak, ale "na złe" - tego już przecież nie można ode mnie wymagać!).

Pamiętajmy, że ślub jest także ważnym rytuałem rodzinnym - znakiem rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu, obrzędem inicjacyjnym, który ma znaczenie dla samych nowożeńców, ich rodziców, dalszych krewnych, przyjaciół, całej społeczności. A w przyszłości także dla ich dziecka - nie tyle ślub, ile właśnie jego brak: może go niepokoić i rodzić w nim poczucie inności.

Mówiłyśmy już o scenariuszach przekazywanych w obrębie "systemu rodzinnego" z pokolenia na pokolenie. Czy podobny system działa także w obrębie małej rodziny, złożonej z rodziców i dziecka?

Każda rodzina, nawet najmniejsza, stanowi coś w rodzaju naczyń połączonych. Jej członkowie są ze sobą silnie związani i nawzajem od siebie zależni. Wszystko, co dzieje się między dowolnymi dwiema osobami, ma wpływ na trzecią.

Najczulszym barometrem rodzinnego systemu jest dziecko, nawet całkiem malutkie, które "niczego jeszcze nie rozumie". Jeśli na przykład między rodzicami coś się nie układa, może zacząć źle sypiać, ssać niespokojnie albo mieć dotkliwe napady kolki. U starszych dzieci moczenie nocne pojawia się często w sytuacji napięcia w rodzinie, kłótni, sporów. Nawet gorączka czy brak apetytu to może być początek infekcji, ale i sygnał, że coś jest w domu nie tak. (Granica między jednym i drugim jest zresztą nieostra, bo dziecko, które żyje w napięciu, ma mniejszą odporność i łatwiej zapada na różne infekcje). Malec to wyczuwa i próbuje coś z tym zrobić.

Jak to rozumieć?

Oczywiście nie tak, że dziecko powzięło jakiś chytry plan, żeby uzdrowić stosunki między rodzicami. To się odbywa zupełnie nieświadomie. Powiedzmy, że rodzice pogniewali się na siebie, w domu są ciche dni. I nagle dziecko dostaje gorączki. Sytuacja od razu się zmienia, ponieważ oboje bardzo je kochają i oboje bardzo się niepokoją. Wspólna troska skłania ich do rozmowy. Najpierw tylko o dziecku i jego chorobie, ale to ich bardzo do siebie zbliża. Na zmianę dyżurują przy małym, a potem dzielą radość z jego powrotu do zdrowia. Więc choć dziecko nie zachorowało "naumyślnie", to jednak swoją chorobą zmieniło coś w układzie rodzinnym.

Warto wykształcić w sobie taki sposób patrzenia na dziecko - że ono coś nam swoim zachowaniem mówi, nie tylko o sobie, ale także o nas i o całej rodzinie. Na przykład, kiedy rodzi mu się brat czy siostra, może domagać się piersi albo zakładania pieluszek, z których już dawno wyrosło. To jego komunikat: nie zapominajcie, że ja też należę do rodziny...

I tak doszłyśmy do ważnych punktów zwrotnych w życiu rodziny.

Przyjście na świat kolejnego dziecka, choć jest wydarzeniem radosnym, zaburza stabilny dotąd system; rodzina potrzebuje czasu, żeby się przestroić. Tak jest zawsze, gdy ktoś wchodzi do systemu albo z niego ubywa. Samo powstanie nowego związku wymaga olbrzymiego wysiłku dwojga ludzi, którzy muszą się do siebie dopasować. Kiedy rodzi się dziecko, wszystko, co z takim trudem wypracowali, rozsypuje się w gruzy i trzeba zbudować nowy układ życia we troje. Ojcu najciężej pogodzić się z tym, że młoda matka będzie przez jakiś czas fizjologicznie wręcz związana z dzieckiem. Bo ścisła więź z matką jest dla niemowlęcia nieodzowna - taka już jest natura rozwoju człowieka. Kolejny próg w życiu rodziny to pójście dziecka do przedszkola, później do szkoły. A potem następuje bardzo trudny okres dorastania i stopniowego odchodzenia dzieci z domu. I wreszcie - faza pustego gniazda.

Wróćmy na chwilę do kryzysu związanego z pojawieniem się dziecka. Mąż traci żonę... Na jak długo?

Okres ścisłego związku matki z dzieckiem trwa około pół roku. W tym czasie oboje żyją właściwie w symbiozie. Kiedy niemowlę kończy siedem, osiem miesięcy, przestaje już być tak całkowicie zależne od matki, zaczyna zauważać, że jest kimś odrębnym. I wtedy przychodzi czas na ponowne zbliżenie się rodziców. Ale i w tym pierwszym, symbiotycznym okresie powinni uważać, żeby nie wkradła się między nich obcość. Powinni być ze sobą, rozumiejąc, że przez pewien czas ta nowa relacja będzie strasznie ważna. To wcale nie jest proste, zwłaszcza dla mężczyzny. No bo jak to - byliśmy razem, byliśmy dla siebie najważniejsi, a tu nagle ktoś inny wysunął się na pierwszy plan! Nie chodzi tylko o brak czasu, o zmęczenie młodej matki, ale także o jej emocjonalne zaangażowanie się w związek z dzieckiem kosztem relacji z mężem.

A jeśli młodej matce trudno wrócić do męża, jeżeli woli bliskość z niemowlęciem?

To trzeba się zastanowić, dlaczego. Przypuszczam, że nie bez znaczenia są tu jej relacje z matką. Może czegoś tam zabrakło? Może ten związek z matką nie przeszedł wszystkich kolejnych faz - od symbiotycznej więzi do dojrzałej przyjaźni dwóch dorosłych kobiet - tylko zatrzymał się na dość wczesnym etapie? I teraz zanosi się na powtórzenie tego w kolejnym pokoleniu. Tak właśnie może się realizować rodzinny scenariusz. Ale ta niechęć do ponownego zbliżenia się z mężem może też po prostu oznaczać, że związek tych dwojga od początku nie był jednak najlepszy...

Jak taka para może sobie pomóc w takiej sytuacji?

Rozmawiać o tym. Mąż ma prawo mówić, jak bardzo brakuje mu żony, jak mu źle z tym, że ją w pewnym sensie utracił. Myślę, że lekarstwem na wszystko, zanim trafimy do psychoterapeutów, są rozmowy. Trzeba tylko wziąć się na odwagę, znaleźć dla siebie czas i porozmawiać o tym, co nas boli. Rozmowa potrafi wiele uleczyć.

Dziękuję za rozmowę.

* Prof. dr hab. Irena Namysłowska - psychiatra i psychoterapeuta rodzinny, kierownik Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.