Chłosta, której celem jest zadanie bólu fizycznego i psychicznego, jest jedną z najstarszych kar w historii prawa. I chociaż wciąż są na świecie miejsca, w których biczuje się dorosłych publicznie za różnego rodzaju przestępstwa, tak w Europie i w Ameryce Północnej od dawna zakazuje się karania dorosłych biciem.
W USA w XIX w. wprowadzono poprawki do konstytucji, według których okrutne i nadmierne bicie dorosłych - bo nie dzieci - nie jest zgodne z prawami człowieka. 5 sierpnia, w 1861 r. w USA zniesiono karę chłosty.
U nas osiemnastowieczna myśl humanistyczna i starania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego doprowadziły do tego, że w 1776 r. Sejm jednogłośnie uchwalił konstytucję "Konwikcyje w sprawach kryminalnych", która w sprawach sądowych zakazywała chłosty i stosowania tortur.
Oznaczało to, że oskarżonych nie wolno już było bić rózgami, kijami i biczami. Sądy nie mogły już też określać, ile razów powinien dostać przesłuchiwany. Dokument "Konwikcyje w sprawach kryminalnych" był ukłonem w stronę praw człowieka. Zakazywał bowiem sądowej kary cielesnej wykonywanej na podstawie wyroku sądowego za wykroczenia i przestępstwa. Nie wspominał jednak nic o innych rodzajach kar cielesnych, które dotyczyły np. dzieci. Stosowanie kar fizycznych w domach i szkołach jeszcze długo będzie uważane za środek dyscyplinujący.
I chociaż w XVIII w. próbowano zakazać stosowania kar cielesnych w szkołach, tak w podzielonej na rozbiory Polsce planów tych nikt nie realizował. Szkoły miały swoje regulaminy, a w nich wytyczne, jak bić.
W książce Beaty Chomątowskiej "Miasto Dzieci Świata", w której autorka opisuje losy dzieci z Galicji na przestrzeni XVIII - XX w., jest fragment o tym, że władze austriackie przymykały oko na to, że dzieci są bite.
"Na plus władzom austriackim trzeba natomiast policzyć ograniczenie możliwości karania nieposłusznych dzieci - można to robić tylko "sposobem niezbytecznym i zdrowiu ich nieszkodliwym", choć w praktyce urzędnicy nie ingerują w wychowanie potomstwa" - czytamy w książce Chomątowskiej. W jednym z rozdziałów autorka opisuje, jak wyglądała nauka w szkole powszechnej w Rabce po koniec XIX wieku i w pierwszej połowie XX w.:
"Za większe wykroczenia nauczyciele biją linijką po rękach. Ksiądz katecheta ma inny zwyczaj: gdy któryś z chłopców coś zbroi, przekłada go przez kolano i wali po tyłku zdjętym z nogi kaloszem. 'Oczywiście żaden z ukaranych nie poważył się powiedzieć o tym w domu, bo dopiero dostałby lanie - za przewinienie i wstyd, jaki ściągnął na rodzinę' - wspomina Józef Szewczyk, który jako siedmiolatek trafił do rabczańskiej szkoły, gdy jego ojciec dostał pracę w uzdrowisku".
Jeszcze w pierwszej połowie XX w. rózgę brzozową czy bicz spleciony z rzemieni nazywano dyscypliną.
Rodzice i nauczycieli sięgali po dyscyplinę, kiedy uznali, że w ich ocenie dziecko jest nieposłuszne. Panowało przekonanie, że dobry rodzic i dobry nauczyciel, to ten, który fizycznie karze dzieci.
Dzieci nie bito byle czym i gdzie popadnie. Chłosta szkolna była określana regulaminem. Dzieci dostawały w wewnętrzną część dłoni, w pośladki, od trzech do szesnastu razy, a do wymierzania kary służyły różne przedmioty. Czasami były to książki i linijki, ale też rózgi, baty, harapy czy tzw. dyscypliny rzemienne.
W zbiorach Muzeum Etnograficznego w Krakowie znajduje się przedmiot o nazwie "Boże dopomogej". Dyscyplina ma uchwyt z sarniej nóżki, do której są przymocowane rzemienne paski. Przedmiot został wykonany na zamówienie dla rodziny ze wsi Markowice i był używany do celów wychowawczych" jeszcze w latach 50. minionego wieku.
O czarnej pedagogice wspominał w swoich pracach wielokrotnie Leszek Kołakowski. Urodziny w 1927 r. filozof w "Pochwale niekonsekwencji. Pisma rozproszone sprzed roku 1968" pisał: "Nie zdarzyło się nigdy - nigdy, ani razu! - żeby ktoś ze starszych w rodzinie mnie uderzył. Było oczywiste, że się tego nie robi. Nie ma takiej potrzeby, a przecież bicie dzieci było wtedy takie pospolite".
Bo chociaż na początku XX w. postulowano w Polsce potrzebę zmian w zakresie metod oddziaływania na dzieci, w tym przede wszystkim odejście od kar fizycznych, nie spotykało się to wówczas ze zrozumienie ze strony rodziców i nauczycieli, którzy uznawali bicie za podstawowe i niezbędne narzędzie wychowania potomstwa.
"W dwudziestoleciu międzywojennym nawet w domach inteligenckich dziecko po staremu dostawało lanie rózgą lub pasem, a przynajmniej klapsy i szturchańce. Po staremu też jednym z podstawowych działań wychowawczych było straszenie dzieci. Straszono diabłem, piekłem, upiorami, wampirami, topielcami, nieochrzczonymi pomarłymi dziećmi, strzygami (...). Lista strachów nie miała końca. Popularnością cieszyły się opowiastki o dzieciach ponoszących za nieposłuszeństwa drakońskie kary. Chłopczykowi, który mimo napomnień matki nie może się powstrzymać od ssania palców, karę wymierza krwiożercy krawiec" - pisze w książce "Kołakowski. Czytanie świata. Biografia" Zbigniew Mentzel.
Po drugiej wojnie światowej kary cielesne w domach i szkołach wciąż były na porządku dziennym. W PRL-u dzieci w szkołach dostawały po łapach linijką, a w domach bito je skakanką, pasem, kablem od prodiża.
Wpisując w wyszukiwarkę hasło: "kary w szkole w PRL", przeczytamy, że jeszcze 30 lat dzieci w szkołach "ciągnięto za uszy, mocno je wykręcając".
Inną karą cielesną były tzw. łapy. Nauczyciele bili dzieci po otwartej dłoni linijką lub drewnianym piórnikiem. Liczba i siła uderzeń zależała od stopnia wściekłości nauczyciela czy nauczycielki.
Ukarany w szkole uczeń czy uczennica rzadko mógł/a liczyć na współczucie rodziców, a tym bardziej na ich interwencję w szkole. Wciąż panowało przekonanie, że kara zawsze jest zasłużona. W wielu domach - jeszcze w latach 80. pas wisiał w widocznym miejscu, jako przestroga. I w wielu domach był używany.
Byłam dzieckiem bitym często przez matkę. Klapsy, pasek, policzek, bo zła ocena w szkole, bo jej przeszkadzałam, bo był bałagan. Nie sprawiało mi to wielkiego bólu, żeby nie można było potem na tyłku usiąść
- czytamy na forum Gazety w wątku o zimnym peerelowskim chowie i stosowanych wówczas karach.
Dopiero w 1989 r. przyjęto Konwencję o prawach dziecka. Nie oznaczało to, że dorośli z dnia na dzień oprzytomnieli i zrozumieli, że bicie dzieci - tak samo jak bicie dorosłych - jest niedopuszczalne. Pod koniec XX w. zaczęto zaledwie dostrzegać dzieci jako obywateli i obywatelki, a nie własność rodziców.
"Uderzanie dorosłych nazywane jest atakiem. Bicie zwierząt nazywane jest okrucieństwem. Bicie dzieci jest dla ich własnego dobra? - głosiło hasło Rady Europy, rozpoczętej w 2008 roku kampanii na rzecz obrony praw dziecka.
W polskich szkołach dopiero w 2001 roku zakazano stosowania kar cielesnych. W rozporządzeniu Ministra Edukacji Narodowej zapisano wówczas, że "nie mogą być stosowane kary naruszające nietykalność i godność osobistą ucznia".
Od 2010 roku w Polsce obowiązuje prawny zakaz stosowania kar cielesnych wobec dzieci. Ale pomimo tego wciąż jest u nas sporo grupa dorosłych, którzy uważają, że klaps czy szturchnięcie dziecka to zachowanie wychowawcze.
Z badań Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę sprzed dwóch lat, dowiadujemy się, że 40 proc. z nas było świadkami fizycznego dyscyplinowania dzieci, a ponad połowa z nas zetknęła się z sytuacją jawnego krzywdzenia dziecka.
Wciąż są wśród nas dorośli, którzy na forum publicznym nie zgadzają się z tym, że współczesna pedagogika nie opiera się na karaniu, ani na przekonaniu, że dziecko jest własnością rodziców.
Na Podhalu ustawa o przemocy w rodzinie czekała na przyjęcie trzynaście lat! Dopiero niecały rok temu zakopiańscy radni ugięli się i pod wpływem protestów, z kilkunastoletnim poślizgiem, przyjęli ustawę o przeciwdziałaniu przemocy domowej. Jednym z powodów odrzucania ustawy było przekonanie, "że mój dom to jest mój dom i nie wtrącaj się do tego".
Były rzecznik praw dziecka, prawnik Mikołaj Pawlak (urząd rzecznika sprawował w latach 2018 -1023) w jednym z wywiadów mówił o tym, że klaps nie zostawia wielkiego śladu. Tym samym dał dorosłym ciche przyzwolenie do tego, że jak się mocno wkurzą, to i może poleci im ręka.
Kiedy rok temu w jednej z dolnośląskich szkół wuefista uderzył ucznia w twarz, dyrektorka szkoły miała po fakcie powiedzieć do chłopca: "Maznął cię, bo akurat byłeś pod ręką".
Kilka miesięcy temu Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, opublikowała zatrważający raport o przemocy wobec dzieci w sporcie. W badaniu wzięli udział studenci fizjoterapii i wychowania fizycznego, którzy w dzieciństwie i jako nastolatki trenowali różne dyscypliny sportowe. Ponad 40 proc. z nich podczas treningów doświadczało fizycznej przemocy ze strony trenerów czy trenerek. Byli popychani, potrząsani, rzucano w nich przedmiotami. Po co? Aby się bardziej mobilizowali.
Nie docierają do nas historie o tym, że pracodawca zezłościł się na zebraniu i szturchnął podwładnego. Albo, że szef czy szefowa, chcąc zdyscyplinować niesfornych pracowników, dla przykładu, jednego z nich pociągnął za ucho. Nie słyszymy też o tym, aby podczas treningów popychano dorosłych po to, aby lepiej ćwiczyli i dali z siebie więcej. Dorosłych chroni prawo. Dzieci też chroni prawo, ale jak widać za krótko. Wciąż są dorośli, którzy mają jeszcze w DNA, że wobec dzieci, w przypływie własnych słabości i bezradności, można używać siły.