Dziesięć spotkań, co poniedziałek o godz. 18.00, po półtorej godziny. Plan był taki, że zamykam się w sypialni i mam ten czas tylko dla siebie. Ale się nie udało. Szybko okazało się, że w sypialni zrywa się internet, albo że któreś z dzieci akurat w czasie warsztatów potrzebowało tego pokoju. Zazwyczaj lądowałam z komputerem w kuchni, obok zmywarki, która mieliła talerze po obiedzie. I razem z pieskiem. Bo, kiedy tylko próbowałam znaleźć dla siebie spokój, między zlewem a zmywarką, sunia stała pod drzwiami i szczekała dotąd, aż ją wpuszczę. Podobno nie było sposobu, aby ją czymś innym zainteresować. "Mamo, ale ona się wyrywa i chce iść tylko do ciebie" - usłyszałam. Kiedy na pierwszym spotkaniu okazało się, że będziemy wykonywać różne ćwiczenia oddechowe, relaksacyjne, poczułam się mocno niezręcznie.
"A teraz usiądźcie wygodnie, kto chce może się położyć, nakryć kocem" - wprowadzała do praktyk prowadząca. Słuchałam tych słów, siedząc na kuchennym taborecie i zadawałam sobie pytanie: Jak mogło do tego dojść? Jak to w ogóle możliwe, że ja - osoba, która najbardziej dba o dom, codziennie i wytrwale - nie mam swojego kąta?
Za zaistniałą sytuację mogłam obwinić tylko siebie i być może wzorce, według których od pokoleń wychowuje się dziewczynki. Moje prababki i babki dopieszczały wszystkich dookoła, najmniej siebie. Boleśnie zdałam sobie sprawę z tego, że tak zapędziłam się w roli mamy i pani domu, że zapomniałam, że gdzieś w tym wszystkim są jeszcze moje potrzeby. Pozwoliłam na to, aby moje granice zostały przekroczone.
Marcin, jeden z uczestników warsztatów, kiedy rozmawialiśmy o rodzicielskich granicach, przypomniał, że w samolotach rodzic najpierw zakłada maskę tlenową sobie, a potem dzieciom. Ma to ogromny sens, dlatego przeniosłam tę praktykę do swojej codzienności.
I zastosowałam ją podczas nakładania posiłków. Jeszcze do niedawna rozdzielając obiad na talerze, sobie nakładałam na samym końcu. Dorodne gołąbki, jędrne brokuły trafiały na talerze moich domowników, a na mój to, co zostało: resztki kalafiora, ostatnia łyżka ziemniaków. Myślenie, że moje potrzeby są tak samo ważne, jak potrzeby moich dzieci wciąż przychodzi mi z trudem, ale z punktu widzenia biologii i przetrwania, jest nieuniknione. Dopóki dzieci są małe, ich dobrostan, szczęście, byt, zależy od mojego zdrowia, kondycji psychicznej i od moich sił, które - to już wiem - czasami się kończą.
Mam taki plan, że kiedy we wrześniu ruszą szkoły i skończą się urlopy, nie zapomnę o sobie. Ani o tym, że moim zadaniem jest zachowanie równowagi w rodzinie, aby nie przeginać w żadną stronę: przesadnych ambicji, natłoku zajęć dodatkowych, projektowania przyszłości.
Bardzo nie chciałabym dopuścić do tego, że po kilku miesiącach szkoły i pracy, wszyscy będziemy zmęczeni życiem w niedoczasie.
Moje warsztaty uważności w rodzicielstwie przypadły na kwiecień i maj, czyli końcówkę drugiego semestru roku szkolnego. To taki czas, kiedy dzieci mają najwięcej sprawdzianów, klasówek, projektów. Byłam tak pochłonięta organizowaniem im przestrzeni do tego, aby dobrze zakończyły kolejny rok szkolny, że dwa razy nie udało mi się zalogować na poniedziałkowe zajęcia. Wszystko było ważniejsze.
Zawiezienie syna na rehabilitację, odebranie córki z warsztatów plastycznych, spotkanie z dekarzem, który miał naprawić przeciekający dach. Był taki tydzień, kiedy w ogóle zapomniałam, że mam swoje spotkanie online. Kiedy trenerka uważności zapytała mnie, czy wszystko u mnie w porządku, bo nie było mnie ma warsztatach, poczułam, że jednak się pogubiłam. Zdałam sobie sprawę, że przestałam panować nad swoją codziennością. I po raz kolejny okazało się, że wszystko i wszyscy są ważniejsi od moich spraw i od moich potrzeb.
Ostatnie tygodnie warsztatów było trudne, bo pokazały mi, że w pogoni za tym, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik, straciłam coś bardzo cennego. Radość z bycia mamą. Czułam, że jestem o krok od rodzicielskiego wypalenia i że muszę jeszcze raz poszukać życiowej równowagi.
Każdy kolejny dzień zlewał się z poprzednim, tonęłam w poczuciu, że musimy wypełnić wszystkie obowiązki najlepiej, jak tylko potrafimy. Tak bardzo mnie to pochłaniało, że, nawet kiedy mieliśmy w domu chwilę dla siebie i np. mogliśmy razem upiec ciasto, nie miałam na to ani siły, ani ochoty. Dla mnie to był znak, że właśnie tracę coś bardzo ważnego. Kiedy dzieci przyniosły do domu świadectwa, poczułam ulgę. Ale i strach, że za dwa miesiące znajdziemy się w punkcie wyjścia, kiedy na to co, jest treścią życia, zabraknie czasu i energii.
Z warsztatów zapamiętałam m.in. bardzo prostą do zrealizowania praktykę zauważania dobrych rzeczy. Chodzi po prostu o to, aby każdego dnia znaleźć chwilę na refleksję. Zamiast pytać dzieci standardowo: "Co było w szkole?", "Jak poszedł ci sprawdzian", lepiej zagaić: "Co dobrego wydarzyło się dzisiaj u ciebie? Z czego się dzisiaj śmiełeś/aś?
Pamiętam moment, kiedy dzień po warsztatach, podczas których uczyliśmy się, jak pielęgnować w sobie szczęśliwe dziecko, wracałam z porannego spaceru z psem. Jak zwykle w głowie kłębiły mi się myśli, co muszę zrobić, komu odpisać ma maile, do kogo zadzwonić, co kupić na obiad, kiedy nagle poczułam zapach kwitnącego bzu. Tak intensywny, że trudno było go zlekceważyć. Przystanęłam na minutę i pozwoliłam sobie nacieszyć się tą chwilą.
Wieczorem opowiedziałam o tym dzieciom i zapytałam, czy też udało im się złapać taki przyjemny i piękny moment dnia? A potem ich słuchałam. I patrzyłam na nie z uwagą. Jak mówią, jakich używają słów, jak pracują mięśnie ich twarzy, kiedy się uśmiechają, jaki kolor mają ich oczy przed zaśnięciem i jak bardzo zmienia się kolor ich włosów zależnie od pory roku. Skupiłam się tylko na tym, co tu i teraz. I odkryłam, że każdego dnia - jeśli tylko chcemy - możemy w swoich najbliższych znaleźć coś, czego do tej pory nie zauważaliśmy. Na tym chyba też polega uważność?
Uczestniczyłam w warsztatach organizowanych przez Fundację EduMind. 10 tygodniowy program dla rodziców zawierający ćwiczenia uważności i współczucia dla siebie w codziennym życiu rodzinnym pomaga rozpoznać, zrozumieć i zmienić własne nieświadome wzorce reagowania i reakcje na stres. Program Uważne rodzicielstwo został opracowany przez niemieckiego psychiatrę i psychoterapeutę Jörga Mangolda. Kilka tygodni temu ukazała się na naszym rynku książka Mangolda "My, rodzice, jesteśmy tylko ludźmi" (wyd. CoJaNaTo). Autor opiera się na badaniach naukowych i latach własnych doświadczeń jako ojciec i terapeuta. Prowadzi w głąb, pod podszewkę popularnej wiedzy poradnikowej, do czułości serca, aby w kolejnym kroku wskazać, jak mądrze przejść przez trudne sytuacje, w jakie obfituje rodzicielstwo. To też książka, która pomoże odkryć, jak rodzicielstwo z uważnością i współczuciem może przekształcić relacje z dziećmi, pozwolić wykorzystać dary codzienności oraz otworzyć drogę do głębszego zrozumienia potrzeb i emocji najbliższych.