Teściowa wie lepiej?

Mama i babcia odmiennie patrzą na wychowanie najmłodszego członka rodziny.

Czuję się oceniana

Przez pierwsze dwa lata moje stosunki z rodzicami męża były przyjazne. Mieszkamy niedaleko od siebie, widywaliśmy się często. Zazwyczaj korzystaliśmy też z zaproszenia na niedzielny obiad. Niestety, odkąd urodził się Piotruś, coś się zaczęło psuć. Teściowa od początku wszystko wiedziała lepiej. Jak tylko znalazłam się z synkiem w domu, patrzyła nieufnie na moje zmagania z karmieniem i próbowała mnie nakłonić do dokarmiania butelką. Nie uległam i karmiłam półtora roku, ale przed każdą wizytą w poradni odczuwałam niepokój, że Piotruś jest faktycznie niedożywiony. Teściowa uważała też, że rozpuszczam synka, bo karmię go na żądanie i pozwalam, by stale był z nami. "On musi się nauczyć, że ma swój pokój i swoje łóżeczko" - słyszałam ciągle. Kiedy Piotruś zaczął raczkować i biegać po całym domu, babcia ciągle napominała go: "Nie rusz, nie wolno" i krytykowała nas za zbytnią pobłażliwość. Dziś Piotruś ma trzy lata i znowu toczymy spór wokół stołu. Teściowa twierdzi, że dziecko powinno wszystko "grzecznie zjadać", ja - że dziecko samo wie, czego mu potrzeba. Ale moje argumenty do niej nie docierają. Jestem już tym porządnie zniecierpliwiona, bo ciągle czuję się oceniana. (Agnieszka)

Synowa mi nie ufa

Mam zmartwienie z synową, która od jakiegoś czasu jest do mnie wyraźnie źle nastawiona. Z naszej dawnej komitywy nic nie zostało. A wszystko przez konflikt wokół mego wnuka. Obie bardzo kochamy Piotrusia, ale zupełnie inaczej pojmujemy jego dobro. Synowa na wszystko dziecku pozwala, traktuje je jak równego sobie, spełnia każdą jego zachciankę. Czasem mam wrażenie, że... boi się być matką. Staram się nie robić jej uwag, ale chwilami naprawdę nie mogę się powstrzymać. Sama wychowałam trzech synów i wiem, że dziecko musi mieć jakieś rygory, że nie można mu we wszystkim ulegać. Gdzie jak nie w domu ma się nauczyć reguł? Jeśli nie nauczą ich rodzice, zrobią to obcy i nie będą się przy tym patyczkować. Boli mnie, że synowa tego nie rozumie, a jeszcze bardziej - że nie chce zaufać mojemu doświadczeniu. Tym bardziej że nigdy jej nie zawiodłam, gdy potrzebowała pomocy, i zawsze dotychczas liczyła się z moim zdaniem. (Wiesława)

Komentarz psychoterapeutki Zofii Milskiej-Wrzosińskiej

Racje nie do pogodzenia? I mama, i babcia odbierają reakcje drugiej strony bardzo osobiście - jako podważanie własnych kompetencji.

Agnieszka i Wiesława opisują kryzys wzajemnych kontaktów związany z wychowaniem Piotrusia - ich syna i wnuka. Odkąd jedna została mamą, a druga babcią, nie potrafią się porozumieć, choć jako synowa i teściowa miały relacje przyjazne. Jednak gdy pojawiło się dziecko, stały się zwaśnionymi obrończyniami wyznawanych ideologii edukacyjnych. Odwrotnie, niż często bywa, babcia jest rzeczniczką dyscypliny i egzekwowania reguł, mama natomiast stosuje jakiś rodzaj wychowania bezstresowego, w myśl którego należy się dostosować do dziecka, bo ono wie najlepiej, czego mu trzeba. Trudno o porozumienie, gdy obie strony mają przeciwstawne pomysły na wychowanie. Ale chyba nie chodzi tu przede wszystkim o różnice poglądów.

I mama, i babcia odbierają reakcje drugiej strony bardzo osobiście: jako podważanie własnych kompetencji. Synowa "...ciągle czuję się oceniana", jest urażona, bo teściowa nie chce w niej dostrzec matki mającej sensowną koncepcję wychowawczą. Z kolei teściową dotyka, że młoda kobieta nie ufa jej mądrości życiowej i lekceważy doświadczenie, a przecież wychowała trzech synów. Paradoksalnie, dotychczasowe dobre stosunki mogły wzbudzić wygórowane oczekiwania. Być może Agnieszka sądziła, że teściowa, jak dotąd życzliwa i taktowna, powstrzyma się od ocen i ingerencji. Wiesława z kolei uważała za oczywiste, że synowa uzna jej macierzyński autorytet.

Agnieszka zdaje się wyznawać wiarę w wychowanie bez stawiania żadnych ograniczeń. A przecież miłość rodzicielska powinna przejawiać się również w zasadnych wymaganiach. Ale wprowadzanie dyscypliny to zadanie przede wszystkim dla rodziców. Jeśli więc dziadkowie chcą przekazać wnukom jakieś zasady, niech raczej lobbują u rodziców ("Może lepiej byłoby, żebyście nie pozwalali Piotrusiowi mazać ścian kredkami, bo on już jest w stanie zrozumieć, że czegoś nie wolno"), niż wprowadzali bez uzgodnienia własne nakazy i zakazy. Można wprost dyscyplinować wnuki, jeśli naruszają one nasze wartości (np. drą książki dziadka, usiłują zrzucić z balkonu nasze klucze albo zwracają się do nas w sposób obraźliwy). Ale nie my powinniśmy zarządzać zachowaniem wnuka w jego domu rodzinnym. Jeśli nam ono przeszkadza, możemy poprosić o zmianę - ale tłumacząc to własnym komfortem, a nie ogólną zasadą. Czyli raczej: "Błagam, przestań walić w bębenek, bo głowa mi pęka" niż: "Piotrusiu, grzeczne dzieci nie bawią się tak głośno."

Im dłużej trwa konflikt, tym stanowiska stają się coraz bardziej skrajne. Wiesława zaniepokojona brakiem stanowczości synowej wzmaga ofensywę wychowawczą. Z kolei Agnieszka, ustawiając się w opozycji do "tresury", walczy o wolność swojego dziecka. Zdrowy rozsądek Wiesławy powinien jej podpowiedzieć, że i tak Agnieszka, będąc z dzieckiem na co dzień, ma większy wpływ na jego wychowanie. Dlatego teściowa powinna wrócić na dawne pozycje i bez ocen skłaniać synową do stopniowych korekt systemu wychowawczego. Aby to się udało, obie kobiety muszą rozwiązać problemy nowej roli: Agnieszka jak wiele młodych matek jest czuła na punkcie swojej rodzicielskiej autonomii, Wiesławę natomiast czeka poradzenie sobie z rolą babci, która może kojarzyć się - nie zawsze świadomie - jako odstawienie na boczny tor. Jeśli obie zrozumieją, że drugiej stronie zależy na rozwoju Piotrusia, a nie pognębieniu rywalki, to wychowawczy kryzys stopniowo przeminie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA