Jeszcze siedzą w brzuchach matek influencerek, a już zarabiają pieniądze. I to niemałe. Kwoty za pojedynczy sponsorowany post należy liczyć w górnych dziesiątkach tysięcy złotych. W ostatnich miesiącach ciąży można reklamować już wózki, suche baseniki, kocyki, łóżeczka, kołyski.
Moment narodzin dzieci topowych influencerek jest przełomowy. Na relacji z akcji porodowej można zarobić na wkład na pierwsze - na pewno nie ostatnie - mieszkanie dla noworodka. Filmy z poród są wyreżyserowane, gładkie, przyjemne. Andziaks (jedna z najpopularniejszych polskich influencerek, jej konta tylko na Instagramie obserwuje jeden milion osób) urodziła prawie cztery lata temu. Relację z porodu jej dziecko obejrzało w sieci prawie 5 milionów razy. O dzieciach influencerek i influencerów mówi się w branży "skarbonki", kidinfluencerzy. Czy im się to podoba, czy nie, od pierwszych dni swojego życia zarabiają. Na siebie i na rodziców. O tym, jak robi się biznes na dzieciach w sieci, pisze Jakub Wątor w książce "Influenza. Mroczny świat influencerów". Publikujemy fragment książki.
- Z moich obserwacji to było takie szybkie. Ostatnia faza trwała ledwie 20 minut. Mieliśmy super ekipę. Dla mnie zero strachu, obrzydzenia, było cudownie – mówi Luka Trochonowicz, influencer i mąż influencerki Angeliki znanej jako Andziaks.
Andziaks, rocznik 1996, zaczynała od filmików związanych z urodą i lifestyle’em, a potem przerzuciła się na podróże i prezentowanie swego wystawnego życia (pochodzi z bogatej rodziny). W międzyczasie internauci poznali Lukę. Mogli śledzić ich rozstania i powroty, podziwiać ceremonię ślubną i wesele, a w końcu oglądać narodziny ich syna.
W piętnastominutowym filmie wrzuconym w maju 2020 roku na YouTube można obejrzeć, jak para jedzie samochodem do szpitala, jak zaczynają się skurcze przedporodowe i dochodzi do rozwarcia. Następnie widać samo rozwiązanie i pierwsze chwile rodziców z dzieckiem. Całość sponsorowana jest przez wspomniany szpital, w opisie filmu podany jest link do pakietów porodowych w tej placówce, a Andziaks i Luka pomiędzy skurczami zachwalają apartament, jaki im przydzielono.
W ciągu trzech lat od publikacji film obejrzano 4,6 miliona razy. Od tamtego czasu bohaterka filmu, Charlotte Elizabeth, stała się gwiazdą kanałów Andziaks, które na YouTubie śledzi 881 tysięcy użytkowników, a 967 tysięcy na Instagramie. Internauci mogli oglądać pierwszy dzień mamy z córką, moment, gdy poznaje babcię, bezsenne noce, przygotowania do chrztu, wyjazdy na wakacje, loty samolotem, pierwsze święta, pierwsze urodziny.
Trzy lata po Andziaks, w czerwcu 2023 roku swój poród nagrała i upubliczniła także Wersow, partnerka Friza. W ciągu trzech miesięcy od publikacji film został wyświetlony 4 miliony razy. Z kolei we wrześniu rodziła trzydziestotrzyletnia Lil Masti, dawniej znana jako Sex Masterka (980 tysięcy subskrybentów na YouTubie i milion na Instagramie). W pierwszym ujęciu kobieta siedzi przed kamerą i głęboko oddycha w trakcie skurczu. Pochyla się nad nią jej partner. Scena wygląda jak pozowana.
- Dobra, słuchajcie, zaczęło się - mówi Lil Masti.
- To jest ten dzień - dodaje mężczyzna.
Po czym pakują się i jadą do tej samej prywatnej placówki, w której rodziła Andziaks (film Lil Masti oczywiście też jest sponsorowany). Wcześniej przez dziewięć miesięcy publikowała swoje "ciężarne" zdjęcia. Mnóstwo sponsorowanych. Treści było tyle, że internauci zaczęli żartować, że jej ciąża trwa już kilka lat. Gdy dziecko się urodziło, od razu zyskało w sieci miano skarbonki. W ciągu dwóch ostatnich miesięcy ciąży na samych tylko zdjęciach na Instagramie prawie 30 razy zareklamowała różnego rodzaju marki: producenta wózków dla dzieci, suchych baseników, dekoracji ślubnych, łóżeczek czy oczywiście szpitala, w którym Lil Masti rodziła. Biorąc pod uwagę fakt, że ma tam 1,4 miliona obserwujących, kwoty za pojedynczy sponsorowany post należy liczyć w górnych dziesiątkach tysięcy złotych.
W każdym z tych trzech przykładów ledwie kilkudniowe niemowlęta zaczęły już zarabiać pieniądze. 4 miliony wyświetleń filmu z narodzin dziecka Wersow oznacza zysk z reklam YouTube’a w wysokości około 40 tysięcy złotych. Kilkanaście takich filmów i Maja - bo tak maleństwu na imię - "zarobi" na swoje pierwsze mieszkanie. Zresztą "pracowała" już przed narodzinami. Wersow pochwaliła się w internecie testem ciążowym i zaokrąglonym brzuchem. Widzowie mogli oglądać reakcję Friza na wieść, że zostanie ojcem, a potem zobaczyli pierwsze zdjęcia USG ich dziecka.
O tak zwanych kidfluencerach, czyli dzieciach wypychanych przez rodziców do social mediów, chyba pierwszy w Polsce napisał Marek Szymaniak, reportażysta związany z magazynem "Spider’s Web+", w artykule "Kidfluencerzy i dzieci-manekiny. Jak instarodzice zamieniają dzieciństwo w towar". Jako że miałem przyjemność redagować ten tekst, pozwolę sobie oprzeć się na nim także tutaj. Szymaniak postanowił zaalarmować do sieciowych twórców, którzy sprzedają prywatność swych pociech. Przywołał terminy prenatal sharentingu i oversharentingu. Ten pierwszy to pokazywanie w sieci testów ciążowych, zdjęć USG itd. Ten drugi to epatowanie wizerunkiem dziecka już po jego narodzinach.
Z badań dr Anny Borsch, pedagożki z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, wynika, że zjawiska te dotyczą głównie kobiet. "W Polsce prawnie dziecko nie decyduje o sobie do 13. roku życia. Rodzice są odpowiedzialni za swoje dzieci i to oni decydują, co jest dla niego dobre, a co nie. Jeżeli oboje uznają, że relacjonowanie jego życia, nawet od pierwszych dni, i zarabianie na wizerunku dziecka jest w porządku, to nikt nie ma mocy prawnej, aby coś z tym zrobić. Efekt jest więc taki, że dzieci traktowane są jak "mikrocelebryci", którzy dorastają w przeświadczeniu, iż dzielenie się szczegółami z prywatnego życia jest naturalną praktyką" – mówiła Szymaniakowi naukowczyni.
Dziennikarz postanowił przejrzeć popularne na Instagramie hasztagi, takie jak #coreczkamamusi czy #małamodelka. Można pod nimi znaleźć mnóstwo zdjęć zarówno kilkumiesięcznych niemowlaków, jak i kilkuletnich dzieci. W opisach większości kont, na których są publikowane, można przeczytać, że prowadzą je rodzice. To istotne: większość platform internetowych dopuszcza użytkowników, którzy ukończyli 13. rok życia.
Szymaniak przeanalizował kilkanaście kont instagramowych, na których rodzice-twórcy publikowali treści wykorzystujące wizerunek dzieci. Na przykład konto o nazwie Carmenitka, które ma ponad 9 tysięcy obserwujących i prawie 400 zdjęć z wizerunkiem trzyletniej dziewczynki o imieniu Carmen w przeróżnych stylizacjach. Większość z nich została opisana, w niektórych oznaczone są nawet marki ubrań lub nazwy producenta butelek dla dzieci, z jakich pije Carmen.
Część jest oznaczona jako reklamy, część jako prezenty, jeszcze inne jako współprace barterowe. W czerwcu 2022 roku matka dziewczynki publikuje na Instagramie zdjęcie i wpis, w którym informuje, że dziecko ma zapalenie zatok. Mimo to mała pozuje, prezentując "nową kolekcję poduszek". Przy kolejnym zdjęciu pisze, że "Carmen wie, jak pozować, żeby nie było widać choroby". W tamtym czasie dziecko ma około 2 lat.
Rodzice Carmen nie odpowiedzieli na pytania, jak dbają o komfort dziewczynki ani o to, czy mogła odmówić udziału w sesji zdjęciowej ze względu na stan zdrowia. Dziennikarz chciał się też dowiedzieć, czy dziewczynka ma formalnie zapewnione prawo do wypoczynku i wynagrodzenia oraz gwarancję usunięcia filmów i zdjęć z social mediów, jeśli w przyszłości sobie tego zażyczy. Był też ciekaw, jak twórcy profilu dbają o prywatność dziecka, którego wizerunek tak często publikują, oraz gdzie są ich zdaniem granice wykorzystywania tego wizerunku w działalności internetowej rodziców. Zamiast odpowiedzi, rodzice Carmen zablokowali go na Instagramie.
Kidfluencerzy nie mają prawa do prywatności ani do czystej internetowej karty, póki sami nie zdecydują, w jaki sposób chcą być aktywni w internecie. Rodzice zabierają im wolność, robiąc z nich skarbonki. Wartości znów się wywracają: już nie rodzina i prywatność, lecz przewijanie pieluch w sieci za kasę. Przykrym tego przykładem może być Claire, którą opisał amerykański magazyn „Teen Vogue". Jej rodzice nie ograniczali się do wrzucenia zwykłych fotek do sieci. Gdy była dzieckiem, publikowali nagrania, na których płacze albo na których oni ją karcą.
Dziewczyna deklaruje, że przez pęd rodziców do pieniędzy nigdy nie znała życia bez kamery. Gdy miała kilka lat, jedno z nagrań, które zrobili jej rodzice, stało się internetowym viralem. Masowo podawanym dalej śmiesznym filmikiem. Gdy kanał na YouTubie zaczął dzięki temu lepiej zarabiać, oboje rodzice rzucili pracę i skupili się tylko na nagrywaniu swojej córki. Co najgorsze, koszmar się nie skończył. Claire występuje w artykule pod zmienionym imieniem, bo nie ma jeszcze 18 lat i jest pod kuratelą rodziców. Ojciec powiedział jej, że może i jest jej ojcem, ale także jej szefem. Gdy odrzekła, że nie chce już więcej nagrywać, zagroził, że będą musieli sprzedać dom, samochody i wszystko, co zarobili na jej pracy przed kamerą. „Nic, co by teraz zrobili, nie zwróci mi tych wszystkich lat, gdy musiałam ciężko pracować" – mówi nastolatka. I rozważa zerwanie kontaktów z rodzicami zaraz po 18. urodzinach.
Bez prawa do prywatności, budowania własnej tożsamości (również cyfrowej), zapłaty za pracę czy bez prawa do odpoczynku od pracy dzieci stają się narzędziami w rękach rodziców zachłannych na pieniądze z social mediów. Ceną może być utrata prywatności pociechy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Jakub Wątor w książce "Influenza. Mroczny świat influencerów" prześwietla polską branżę influ i przygląda się karierom wpływowych twórców internetowych, m.in. Friza, Boxdela, Fagaty, Krzysztofa Gonciarza, Marty Linkiewicz, Żurnalisty, Andziax i wielu innych.
Książka jest przekrojową analizą branży, autor przygląda się zarówno instagramerom, youtuberom, tik tokerom, tzw. patostreamerom, jak i organizatorom tzw. freak fightów, czy kontrowersyjnemu portalowi, publikującemu płatne treści erotyczne Only Fans, a nawet branży porno.
"Branża influ zdominuje rynek rozrywkowy - to nieuchronne. Samozwańczy twórcy wypierają gwiazdy tradycyjnych mediów, kina, muzyki i sportu. Już dziś często wpływają na społeczeństwo z większą mocą niż eksperci, politycy czy naukowcy. Faktów nie zmienimy" - mówi autor książki. Książkę już w księgarniach.