Higieniczny tryb życia oznacza osiem godzin pracy, osiem godzin odpoczynku i osiem godzin snu. W moim rytmie życia nie ma miejsca na odpoczynek. Nawet ten kilkuminutowy. Od szóstej rano do 23, oprócz weekendów, mam pełne ręce roboty. Są dni, kiedy mam wyliczone minuty na zjedzenie obiadu albo w ogóle pomijam posiłki, bo nie mam czasu na to, aby usiąść i zjeść.
I myślę, że podobnie do mnie żyje tysiące innych, samodzielnych mam dzieci w wieku szkolnym. Mam pracujących zawodowo i ciągnących drugi pełen etat w domu. Mam, które dla nikogo nie są bohaterkami, bo tak bardzo przywykliśmy do wygodnej myśli, że kobieta-matka będzie podpierać się brodą, ale wywiąże się ze wszystkiego i zawsze. Bo tak została wychowana. A kiedy nawali, to usłyszy, że skoro chciała dzieci, to ma nie narzekać. Albo o tym, że nikt rodzić jej nie kazał.
Przyznanie się do zmęczenia i słabości w macierzyństwie to samobój. Nikomu to nie jest na rękę. Ani rodzinie, ani politykom, ani pracodawcom. Dlatego najlepiej nie użalać się nad sobą, tylko działać.
Miewam załamki, kiedy wydaje mi się, że już dalej nie pociągnę, zdarza mi się mdleć z wycieńczenia, ale kiedy o tym mówię znajomym, to słyszę: "No coś ty, a co ty takiego właściwie robisz?". Często budzę się przed piątą rano, bo w głowie mam taki kołowrotek, że nie mogę dłużej spać. Otwieram oczy i pierwsze, o czym myślę, to to, co muszę dzisiaj zrobić, czego nie mogę zawalić, czego trzeba na pewno dopilnować...
Do 16 zajmuję się pracą zawodową, potem dzieci wracają ze szkół. I zaczyna się gra na czas. Rozwożenie dzieci na zajęcia dodatkowe i rehabilitacje, każde w innym miejscu, wszystko wyliczone co do minuty. Jedne czerwone światła i cały plan rozsypuje się na drobne kawałki. Kiedy ściągniemy do domu, po szybkiej kolacji dzieci rozkładają zeszyty z pracami domowymi. "Mamo, przepytaj mnie ze słówek", "Mamo, wytłumacz mi, bo ja nic z tego nie rozumiem", "Mamo, sprawdź, czy nie mam błędów", "Mamo, zobacz, czy tak może być". Dzieci uczą się z moją asystą do 22:30. A i tak nie zawsze wszystko udaje im się zrobić.
Nie odrabiam za dzieci prac domowych, ale koordynuję ich naukę. Uważam, że skoro już coś robią, czemuś poświęcają czas, to niech robią to dobrze. Tak już mam, że nie lubię bylejakości ani pracy na odwal. Spalam się przy tym niesamowicie. Nierzadko, kiedy mam kilka minut wolnego w pracy, dokształcam się z podstawy programowej dzieci, żeby im coś jeszcze lepiej wytłumaczyć. Ostatnio przypominałam sobie, czym są oboczności w temacie przy odmianie rzeczowników.
Dzieci w szkole codziennie dostają ćwiczenia do domu. Jak je zrobią? Na właśnie. Nie wszystkie dzieci wiedzą, jak się samodzielnie uczyć w domu, co robić, aby zapamiętać, jak rozrysować zagadnienie, aby rozumieć. To trzeba dzieciom pokazać, wyposażyć je w te umiejętności, aby na wyższych szczeblach edukacji wiedziały, jaka technika i metoda uczenia się daje im najlepsze efekty. Bardzo zależy mi na tym, aby moje dzieci nie uczyły się na zasadzie: zakuć, zaliczyć, zapomnieć. Aby rozumiały, czego i po co się uczą i z czym tę wiedzę mogą połączyć w swoim życiu i w praktyce.
Wieczorami jestem tak zmęczona, że jedyne, o czym myślę, to o tym, aby już nikt ode mnie nic nie chciał. Ambitna książka? Już się nie zmuszam. Ostatnio rozmawiałam z koleżankami, które albo nie mają dzieci, albo nie są po rozwodzie i w ich domach jest drugi dorosły do ogarniania. Opowiadały, co teraz czytają, jakie książki są warte uwagi, mówiły o filmach, które oglądały w kinie, i o ciekawych wystawach. Zdałam sobie wówczas sprawę, że nie jestem atrakcyjna towarzysko. Moje tematy to: praca, dom, dzieci, gotowanie, sprzątanie, dyktanda, tabliczka mnożenia i "Miś Wojtek". Na inne nie mam już przestrzeni. Towarzyski obciach i niebyt.
Nikt nie przypomni ci o tym, że rachunki są niezapłacone. Nikt nie pójdzie do sklepu za ciebie po zakupy. Jeśli ty nie pamiętasz o tym, że trzeba kupić jajka, masło i wodę, to znaczy, że nie będzie w domu świeżego jedzenia. A dzieci codziennie, po kilka razy wołają: "Mamo, głodny jestem". Jesteś zdana tylko na siebie, na swoją pamięć, na swoje umiejętności zarządzania czasem.
A dom musi funkcjonować dobrze, chociażby po to, aby dzieci nie odczuły, że mają gorzej niż ich koleżanki i koledzy, których rodzice są razem. Musisz starać się podwójnie, aby dzieci wiedziały, że dom to ich przystań i bezpieczeństwo. Miejsce, w którym jest spokój, troska i ciepła zupa.
W głowie mam poukładane tak, że kiedy w domu jest ciepły posiłek, to już sukces. Wiele razy słyszałam od ludzi opowieści o tym, że tego, czego im w dzieciństwie najbardziej brakowało, to domowych obiadów, bo rodzice byli zapracowani. Wspominają, że jedli mrożone pyzy i zupy ze stołówek pracowniczych. I że zawsze zazdrościli tym dzieciom, które miały w domu ciepły obiad. Ten żal, że w dzieciństwie nie było w domu obiadów, przewija się u ludzi przez całe dorosłe życie.
Dlatego uważam, że ciepłe garnki na kuchence to dobry wstęp do domu, który jest miejscem schronienie, dobrostanu i bezpieczeństwa. Wczoraj była u mnie ogórkowa na rosole. Dzieci prosiły o dokładkę.
Czasami mam wrażenie, że już niczego nie robię dobrze. Wciąż przybywa mi obowiązków. Każdy dzień zaczyna się pikaniem mojego telefonu. To przypominajki o tym, że jest kontrola u podologa, rehabilitacja dziecka, o tym, że muszę wysłać dokumenty, zapłacić prąd, umówić syna na kontrolę.
Córka chodzi na rehabilitację kręgosłupa. Na zajęciach trzeba nagrywać filmiki po to, aby wiedziała, jakie ćwiczenia musi wykonywać w domu. Codziennie. U ortoptyka też przyglądam się, co dziecko robi, aby potem wiedzieć, jak ćwiczyć w domu koordynację oka. Też codziennie.
Jestem matką, osobą aktywną zawodowo, a po pracy jeszcze nauczycielką, kucharką, sprzątaczką, praczką, kierowczynią, psycholożką, pielęgniarką, rehabilitantką, dietetyczką, animatorką, guwernantką. I teraz kiedy układam tę wyliczankę, to aż się sobie dziwię, że to wszystko potrafię.
W tygodniu moim jedynym odpoczynkiem jest wyprawa po zakupy. Zawsze chodzę na piechotę, bo zależy mi na tym, aby zaczerpnąć powietrza i chociaż trochę się poruszać. To takie moje minuty, kiedy jestem sama i mam siebie dla siebie. Ale nawet i w tym momentach czuję się zestresowana. Idę szybko, bo mam mało czasu, a zależy mi, aby mieć osiem tysięcy na krokomierzu. Niby wietrzę głowę, ale to wszystko jest w takim pędzie, galopie.
Bliscy mi ludzie mówią mi, że mam się cieszyć z tego, że mam zajęcie. Że lepsze to niż brnięcie przez życie bez żadnych obowiązków. Tysiące razy słyszałam też o tym, że grzeszę, kiedy narzekam, bo i tak żyję jak pączek w maśle.
Czasami ktoś doradzi, abym zadbała o sobie, bo się zajadę i nie będzie komu ciągnąć tego wózka. Że przecież nic się nie stanie, kiedy dzieci nie zjedzą domowego obiadu albo pójdą do szkoły nieprzygotowane. Pewnie, jednorazowo nic się nie stanie, ale nie jest to rozwiązanie na stałe. Odpuszczaniem sobie nie sprawimy przecież, że obowiązki znikną. Sprawiamy, że tylko się piętrzą. Z górą prania i prasowania wcześniej czy później trzeba się jednak zmierzyć.
Słyszę też o tym, że niejedna chciałaby mieć moje życie. Nie wiem tego. Ale wiem, że jeśli ktokolwiek mnie zrozumie, to inna zapracowana, aktywna zawodowo matka, która codziennie włącza tryb zadaniowy na przynajmniej 16 godzin i nie dopuszcza do siebie myśli, że mogłaby nie być na posterunku.
*Autorka felietonu prosiła o anonimową publikację, bo zdaje sobie sprawę z tego, że przyznaniem się do zmęczenia i wyczerpania w roli matki wystawia się na ostracyzm.