"Toksyczni rodzice nie potrafią być nawet gośćmi w szkole. Zachowują się niczym tłum wyczekujący otwarcia Lidla na promocję. Niech tylko uchylą się drzwi, a pokażą innym, że są szybsi, silniejsi, sprawniejsi. Wielu nauczycieli musi znosić ich obelgi" - piszą w felietonie "Obecne pokolenie rodziców i co jest jego ukrytym problemem?" Robert Krool i Zbyszek Kowalski z Fundacji LifeSkills.
Zapytałam Roberta Kroola, pedagoga, mentora, autora felietonu o to, dlaczego niektórzy z nas zachowują się w szkołach jak klienci, właściciele projektu, a od nauczycieli oczekują dowiezienia wyniku i usługi.
Robert Krool, współzałożyciel Liceum Ogólnokształcącego LifeSkills: Wręcz przeciwnie, rodziców uczniów i uczennic poznaję w różnych sytuacjach, można powiedzieć, że "od kuchni". To cały przekrój ludzi. Od takich, którzy szanują pracę nauczycieli, rozmawiają, współpracują, po takich, którzy wiedzą wszystko absolutnie najlepiej.
Wdają się z nami w różne spory, po to, aby przykryć własną nieszczerość oraz nieporadność. To się wyczuwa, taki rodzic tylko udaje przyjaciela swojego dziecka. W rzeczywistości nie chce przyjąć jego problemów. Broni się przed tym bardzo agresywnie. I non stop wskazuje winnych, poza sobą.
Nigdy nie zainteresował/a się tym, co jego/jej dziecko robi w szkole, gdzie chodzi po szkole i z kim, jakie ma prace domowe, czego i po co się uczy, czym się fascynuje. To rodzic, który w wolnym czasie zabiera dziecko na zakupy, albo na komercyjny wyjazd. Korumpuje je niezasłużonymi nagrodami i pochwałami.
To od razu widać, kiedy rodzice pozują. Są aroganccy, bo chcą przykryć to, że nie znają rzeczywistych problemów swoich dzieci. A wręcz je wypierają, agresywnie szukają winnych na zewnątrz.
Grają z nami w policjanta i złodzieja. Oskarżają nauczycieli i nauczycielki z poprzedniej szkoły, że okradli ich dzieci z kreatywności, z talentów. Do tego zupełnie nie rozumieją, że troska o innych - tu o własne dzieci - zwiększa odporność opiekuna. Której tak im brakuje.
Rodzice, którzy znają i rozumieją swoje dzieci, widzą i wiedzą co się w życiu dzieci dzieje, nie wypierają problemów, bo pamiętają, że to oni wychowują. Nie szkoła. Do tego mają świadomość, że sami też kiedyś byli nastolatkami.
Przychodzą do szkoły, żeby z nami rozmawiać, wejść w proces, wspólnie ustalić punkty kontrolne.
I nie szukają frajerów na kajak, którym mogą wrzucić swoje problemy i rozliczać z rozwiązań.
Pewnie są zagubieni, acz przede wszystkim cierpią na chorobę, którą my nazwaliśmy niedotyczyzmem.
Rodzic cierpiący na niedotyczyzm jest jak choinka. Oblepiony/a szczytnymi ideami, coachingowymi zaklęciami, uważa, że jego/jej dziecko jest doskonałe, a jeśli coś nie gra, to wszyscy inni są winni. Taki rodzic chce uspołecznić koszta, jego/jej zaniedbań wychowawczych, a zysk i pochwały zagarnąć wyłącznie dla siebie.
Szkoła powinna się zmienić, klasa powinna się zmienić, plan lekcji powinien się zmienić, nauczyciele powinni się zmienić, po to, aby rodzic miał święty spokój.
Taki człowiek świat widzi jednowymiarowo na zasadzie: "Szkoła jest do bani, nauczyciele są do bani, tylko mój dzieciak jest super i ja jestem super".
Z moich obserwacji wynika, że klientoza polegająca np. na poniżaniu nauczycieli i nauczycielek, czy też innych rodziców, to przypadłość rodziców-nuworyszy. Biznesowych i społecznych nuworyszy. Ich nowy status nie dopuszcza zaakceptowania równości innych ludzi lub ich zasad.
Uważają się za kogoś lepszego niż byli pierwotnie. W szkołach publicznych wychowawczynie, nauczyciele, dyrektorzy z takim rodzicami nie mają szans, nie mogą ich zbanować.
W prywatnych placówkach jest inaczej. Z takimi rodzicami można rozwiązać umowę w trybie cywilnym. Nie musimy się z nimi użerać.
Ale tak było. Dostrzegliśmy ten kontrast nie tylko w szkole. Bardzo dużo rodzin, które znamy, cieszyło się z opcji pozostania w domu razem i wynikających z tego korzyści. Jednak niektórym rodzinom świat się zawalił, kiedy zostali skazani na siebie na całe dni. Okazało się, że w pięknie urządzonych domach i apartamentach nie dało się normalnie żyć.
Zdaję sobie sprawę, że felieton, w którym piszemy, że "to nie izolacja wykończyła dzieci, tylko humory ich rodziców" jest polaryzujący i dla niektórych osób niewygodny. Rozumiem, że po lekturze można poczuć się źle, ale jako praktycy, jako szkoła, wyraźnie widzimy dzieciaki, którym - pod wpływem rodziców - przestało zależeć na samych sobie.
To uczniowie i uczennice, którzy uważają, że to, co robią w szkole dla siebie, nie ma sensu. Ta postawa jest pokłosiem rozmów z rodzicami, którzy wyśmiewają szkołę i ludzi w niej pracujących. Ten typ rodzica odwodzi młodego człowieka od rozwoju umiejętności pracy własnej, kluczowej dla rozwoju. Sugeruje, że nie ma sensu się wysilać, należy fundować sobie tylko relaksujące przyjemności.
Coś w stylu: "A ile ta pani od matematyki zarabia, że ona taka mądra? Zapytaj się, ile zarabia". Albo: "Powiedz im, żeby przełożyli termin sprawdzianu, jest bez sensu, ja już urlop kupiłem, lecimy na Madagaskar".
Od takich drobnych rzeczy się zaczyna, a kończy na tym, że rodzice-sabotażyści, bo my ich tak nazywamy, torpedują tożsamość i autonomię dziecka. Podważają sens tego, że warto się niektórych rzeczy nauczyć dla siebie samego. Nie rozumieją, że podstawa programowa to nie jest zbiór wiedzy.
Nasze liceum funkcjonuje od ośmiu lat. Wiemy, że wiedza szkolna staje się coraz mniej użyteczna, że młodzież potrzebuje przede wszystkim umiejętności. I zadaniem ludzi pracujących w szkołach jest to, aby przełożyć podstawę programową, szkolne przedmioty na umiejętności użyteczne życiowo.
Na umiejętność pracy pod presją, umiejętność dawania użytecznej informacji zwrotnej, umiejętność zaopiekowania się sobą i innymi, umiejętność dyskutowania, przeżywania trudnych rozmów/emocji, radzenia sobie z krytyką lub argumentowaniem we własnym interesie.
Kiedy rodzic w domu mówi dziecku, że szkoła niczego nie uczy, to takie dziecko cierpi na dysonans poznawczy. To jakby komuś dawać nagrodę i bić za to jednocześnie. Tym samym, młody człowiek jest zachęcany do tego, by mu się nie chciało.
Rzadko, ale się zdarza. Dotyczy to osób, które są samoukami. W momencie, kiedy zaczyna się szczera rozmowa, samouk może ruszyć do przodu. Jednak ci rodzice, którzy cierpią na chroniczne wypieranie problemów - czytaj niedotyczyzm - raczej budzą się, gdy jest za późno.
Pewnie, że tak. Dochodzimy do takiego momentu, że prawie połowa maturzystów ma specjalne potrzeby edukacyjne. Takie okoliczności trzeba zgłębić i indywidualnie ustalić, dlaczego tak się dzieje. Bez szczerej, opartej na zaufaniu współpracy nauczycielek i nauczycieli z rodzicami nie mamy sprawczości i nie pomożemy uczniom i uczennicom.
W szkołach prywatnych możemy pozwolić sobie na to, aby podzielić klasy w każdym roczniku na różne grupy prędkości. Publiczne szkoły nie są w stanie tego robić, bo nie mają na to czasu np. przy 1200 uczniach i uczennicach.
Jeśli ktoś nie daje rady - szczególnie dotyczy to szkół średnich - to znaczy, że się nie nadaje i nie dostaje zaliczenia. To naprawdę jest moment, w którym rodzice powinni otworzyć oczy, odstawić na bok klientozę oraz niedotyczyzm i zacząć wsłuchiwać się w rekomendacje pedagogów. Ale też przede wszystkim wyjść naprzeciw swoim dzieciom.
W rozmowach ostatniej szansy i jako ostateczny argument używamy wobec rodzica nuworysza sformułowania: "Zrób z tym coś teraz, bo w przyszłości, nikt twojemu dziecku nie zapłaci, tyle co ty".
Robert Krool - prezes zarządu Fundacji LifeSkills. Autor dziesięciu książek, współautor książki wydanej w zeszłym roku pt.: "Gra w szkołę". Współzałożyciel Liceum Ogólnokształcącego LifeSkills Nr 1 w Warszawie.