• Link został skopiowany

Rodzic sabotażysta: Powiedz, żeby przełożyli klasówkę. Urlop kupiłem, lecimy na Madagaskar

Joanna Biszewska
- Grają ze szkołą w policjanta i złodzieja. Oskarżają pedagogów, że okradli ich dzieci z kreatywności, z talentów - o toksycznych rodzicach w szkołach mówi Robert Krool, pedagog, mentor, współzałożyciel Liceum LifeSkills.
Roszczeniowy rodzic (zdjęcie ilustracyjne)
fot: shutterstock/Soloviova Liudmyla

"Toksyczni rodzice nie potrafią być nawet gośćmi w szkole. Zachowują się niczym tłum wyczekujący otwarcia Lidla na promocję. Niech tylko uchylą się drzwi, a pokażą innym, że są szybsi, silniejsi, sprawniejsi. Wielu nauczycieli musi znosić ich obelgi" - piszą w felietonie "Obecne pokolenie rodziców i co jest jego ukrytym problemem?" Robert Krool i Zbyszek Kowalski z Fundacji LifeSkills.

Zapytałam Roberta Kroola, pedagoga, mentora, autora felietonu o to, dlaczego niektórzy z nas zachowują się w szkołach jak klienci, właściciele projektu, a od nauczycieli oczekują dowiezienia wyniku i usługi.

Joanna Biszewska: Mam wrażenie, że nie przepada pan za rodzicami.

Robert Krool, współzałożyciel Liceum Ogólnokształcącego LifeSkills: Wręcz przeciwnie, rodziców uczniów i uczennic poznaję w różnych sytuacjach, można powiedzieć, że "od kuchni". To cały przekrój ludzi. Od takich, którzy szanują pracę nauczycieli, rozmawiają, współpracują, po takich, którzy wiedzą wszystko absolutnie najlepiej.

Rodzic cierpiący na niedotyczyzm
Rodzic cierpiący na niedotyczyzm Grafika: Fundacja LifeSkills

Wdają się z nami w różne spory, po to, aby przykryć własną nieszczerość oraz nieporadność. To się wyczuwa, taki rodzic tylko udaje przyjaciela swojego dziecka. W rzeczywistości nie chce przyjąć jego problemów. Broni się przed tym bardzo agresywnie. I non stop wskazuje winnych, poza sobą.

Najwięcej ma do powiedzenia, a tak naprawdę?

Nigdy nie zainteresował/a się tym, co jego/jej dziecko robi w szkole, gdzie chodzi po szkole i z kim, jakie ma prace domowe, czego i po co się uczy, czym się fascynuje. To rodzic, który w wolnym czasie zabiera dziecko na zakupy, albo na komercyjny wyjazd. Korumpuje je niezasłużonymi nagrodami i pochwałami.

I - jak ujął to pan w swoim felietonie - "zatracił emocjonalne łącza z otoczeniem i nie ma wyczucia konwenansów oraz podziału ról społecznych, topi dzieci w pornografii luksusu". Skąd pani wie takie rzeczy o rodzicach?

To od razu widać, kiedy rodzice pozują. Są aroganccy, bo chcą przykryć to, że nie znają rzeczywistych problemów swoich dzieci. A wręcz je wypierają, agresywnie szukają winnych na zewnątrz.

Grają z nami w policjanta i złodzieja. Oskarżają nauczycieli i nauczycielki z poprzedniej szkoły, że okradli ich dzieci z kreatywności, z talentów. Do tego zupełnie nie rozumieją, że troska o innych - tu o własne dzieci - zwiększa odporność opiekuna. Której tak im brakuje.

To - dla równowagi - jacy rodzice są odporni?

Rodzice, którzy znają i rozumieją swoje dzieci, widzą i wiedzą co się w życiu dzieci dzieje, nie wypierają problemów, bo pamiętają, że to oni wychowują. Nie szkoła. Do tego mają świadomość, że sami też kiedyś byli nastolatkami.

Przychodzą do szkoły, żeby z nami rozmawiać, wejść w proces, wspólnie ustalić punkty kontrolne.

I nie szukają frajerów na kajak, którym mogą wrzucić swoje problemy i rozliczać z rozwiązań.

Ja czuję, z tego co pan mówi, że ci rodzice, którzy okłamują siebie samych, są jednak bardzo zagubieni.

Pewnie są zagubieni, acz przede wszystkim cierpią na chorobę, którą my nazwaliśmy niedotyczyzmem.

Jak mam to rozumieć? Że wszystko, co złe, mnie nie dotyczy?

Rodzic cierpiący na niedotyczyzm jest jak choinka. Oblepiony/a szczytnymi ideami, coachingowymi zaklęciami, uważa, że jego/jej dziecko jest doskonałe, a jeśli coś nie gra, to wszyscy inni są winni. Taki rodzic chce uspołecznić koszta, jego/jej zaniedbań wychowawczych, a zysk i pochwały zagarnąć wyłącznie dla siebie.

Szkoła powinna się zmienić, klasa powinna się zmienić, plan lekcji powinien się zmienić, nauczyciele powinni się zmienić, po to, aby rodzic miał święty spokój.

Taki człowiek świat widzi jednowymiarowo na zasadzie:  "Szkoła jest do bani, nauczyciele są do bani, tylko mój dzieciak jest super i ja jestem super".

Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne fot: shutterstock

W felietonie pisze pan również o klientozie. O rodzicach, którzy zakładają, że skoro są ważni w swojej firmie, instytucji to należy im się bycie ważnym w szkole. Przychodzą do szkoły i żądają.

Z moich obserwacji wynika, że klientoza polegająca np. na poniżaniu nauczycieli i nauczycielek, czy też innych rodziców, to przypadłość rodziców-nuworyszy. Biznesowych i społecznych nuworyszy. Ich nowy status nie dopuszcza zaakceptowania równości innych ludzi lub ich zasad.

Uważają się za kogoś lepszego niż byli pierwotnie. W szkołach publicznych wychowawczynie, nauczyciele, dyrektorzy z takim rodzicami nie mają szans, nie mogą ich zbanować.

W prywatnych placówkach jest inaczej. Z takimi rodzicami można rozwiązać umowę w trybie cywilnym. Nie musimy się z nimi użerać.

W pana felietonie pojawia się takie zdanie, że "część rodziców chce przemilczeć prawdę, o tym, że swoimi humorami dojechali własne dzieci, przebywając z nimi w domach podczas lockdownów". To bardzo mocne.

Ale tak było. Dostrzegliśmy ten kontrast nie tylko w szkole. Bardzo dużo rodzin, które znamy, cieszyło się z opcji pozostania w domu razem i wynikających z tego korzyści. Jednak niektórym rodzinom świat się zawalił, kiedy zostali skazani na siebie na całe dni. Okazało się, że w pięknie urządzonych domach i apartamentach nie dało się normalnie żyć.

Zdaję sobie sprawę, że felieton, w którym piszemy, że "to nie izolacja wykończyła dzieci, tylko humory ich rodziców" jest polaryzujący i dla niektórych osób niewygodny. Rozumiem, że po lekturze można poczuć się źle, ale jako praktycy, jako szkoła, wyraźnie widzimy dzieciaki, którym - pod wpływem rodziców - przestało zależeć na samych sobie.

A jak to widać?

To uczniowie i uczennice, którzy uważają, że to, co robią w szkole dla siebie, nie ma sensu. Ta postawa jest pokłosiem rozmów z rodzicami, którzy wyśmiewają szkołę i ludzi w niej pracujących. Ten typ rodzica odwodzi młodego człowieka od rozwoju umiejętności pracy własnej, kluczowej dla rozwoju. Sugeruje, że nie ma sensu się wysilać, należy fundować sobie tylko relaksujące przyjemności.

I co tacy rodzice mówią swoim dzieciom?

Coś w stylu: "A ile ta pani od matematyki zarabia, że ona taka mądra? Zapytaj się, ile zarabia". Albo: "Powiedz im, żeby przełożyli termin sprawdzianu, jest bez sensu, ja już urlop kupiłem, lecimy na Madagaskar".

Od takich drobnych rzeczy się zaczyna, a kończy na tym, że rodzice-sabotażyści, bo my ich tak nazywamy, torpedują tożsamość i autonomię dziecka. Podważają sens tego, że warto się niektórych rzeczy nauczyć dla siebie samego. Nie rozumieją, że podstawa programowa to nie jest zbiór wiedzy.

A to coś więcej?

Nasze liceum funkcjonuje od ośmiu lat. Wiemy, że wiedza szkolna staje się coraz mniej użyteczna, że młodzież potrzebuje przede wszystkim umiejętności. I zadaniem ludzi pracujących w szkołach jest to, aby przełożyć podstawę programową, szkolne przedmioty na umiejętności użyteczne życiowo.

Np. jakie?

Na umiejętność pracy pod presją, umiejętność dawania użytecznej informacji zwrotnej, umiejętność zaopiekowania się sobą i innymi, umiejętność dyskutowania, przeżywania trudnych rozmów/emocji, radzenia sobie z krytyką lub argumentowaniem we własnym interesie.

Kiedy rodzic w domu mówi dziecku, że szkoła niczego nie uczy, to takie dziecko cierpi na dysonans poznawczy. To jakby komuś dawać nagrodę i bić za to jednocześnie. Tym samym, młody człowiek jest zachęcany do tego, by mu się nie chciało.

Zebranie rodziców - doświadczenie ekstremalne
Zebranie rodziców - doświadczenie ekstremalne Fot. Archiwum prywatne

A zdarza się, że rodzice-sabotażyści przeżywają przebudzenie?

Rzadko, ale się zdarza. Dotyczy to osób, które są samoukami. W momencie, kiedy zaczyna się szczera rozmowa, samouk może ruszyć do przodu. Jednak ci rodzice, którzy cierpią na chroniczne wypieranie problemów - czytaj niedotyczyzm - raczej budzą się, gdy jest za późno.

Szkoda.

Pewnie, że tak. Dochodzimy do takiego momentu, że prawie połowa maturzystów ma specjalne potrzeby edukacyjne. Takie okoliczności trzeba zgłębić i indywidualnie ustalić, dlaczego tak się dzieje. Bez szczerej, opartej na zaufaniu współpracy nauczycielek i nauczycieli z rodzicami nie mamy sprawczości i nie pomożemy uczniom i uczennicom.

Tym bardziej że coraz więcej jest dzieci, które ze względu na "inną prędkość" w szkołach sobie nie radzą.

W szkołach prywatnych możemy pozwolić sobie na to, aby podzielić klasy w każdym roczniku na różne grupy prędkości. Publiczne szkoły nie są w stanie tego robić, bo nie mają na to czasu np. przy 1200 uczniach i uczennicach.

Jeśli ktoś nie daje rady - szczególnie dotyczy to szkół średnich - to znaczy, że się nie nadaje i nie dostaje zaliczenia. To naprawdę jest moment, w którym rodzice powinni otworzyć oczy, odstawić na bok klientozę oraz niedotyczyzm i zacząć wsłuchiwać się w rekomendacje pedagogów. Ale też przede wszystkim wyjść naprzeciw swoim dzieciom.

W rozmowach ostatniej szansy i jako ostateczny argument używamy wobec rodzica nuworysza sformułowania: "Zrób z tym coś teraz, bo w przyszłości, nikt twojemu dziecku nie zapłaci, tyle co ty".

Robert Krool - prezes zarządu Fundacji LifeSkills. Autor dziesięciu książek, współautor książki wydanej w zeszłym roku pt.: "Gra w szkołę". Współzałożyciel Liceum Ogólnokształcącego LifeSkills Nr 1 w Warszawie.

Więcej o: