Kolonie w PRL-u. Zimny prysznic, zbiórka i musztra. Czy nas to zahartowało?

Joanna Biszewska
Wysypywanie piasku na prześcieradła młodszych dzieci, wyrzucanie ubrań z szafki przez okno, podstawianie nogi na zbiórkach i wyśmiewanie jak się upadnie, smarowanie szczotki do zębów pastą do podłogi - to była codzienność na koloniach mojego dzieciństwa. Wychowawcy nic nie wiedzieli, bo nie wolno było skarżyć. Smartfonów nie było, rodzice za nami nie wydzwaniali. Sentyment? Nie do końca.

Nasze wspomnienia z wyjazdów na kolonie letnie są - przynajmniej dla pokolenia 40-latków - doświadczeniem generacyjnym. Wyjeżdżaliśmy na obozy i kolonie przez zakłady pracy rodziców, albo na obozy harcerskie. Często, rok w rok, wakacje spędzaliśmy w tym samym miejscu. Tam, gdzie zakład pracy miał ośrodek wczasowy. Najciekawsze książki i filmy przygodowe z dziecięcymi bohaterami pokazują, jak dzieci radzą sobie samodzielnie, bez nadzoru dorosłych, w towarzystwie rówieśników. Kolonijne wyjazdy dzieci są wpisane w dzieciństwo i proces dorastania.

Zobacz wideo Wysyłasz dziecko na kolonie? Sprawdź, czym jedzie

Nie dzwoniłam do wychowawców

W tym roku przyszedł czas na moje dzieci. Same zadecydowały, że chcą spróbować. Wiem, jak bardzo potrzebują wolności, tego, aby poczuć siłę sprawczą. Zdałam się na zaufanie do dzieci i przygotowałam na to, że daję im przestrzeń, że w czasie ich wyjazdów nie będzie mnie obok nich, kiedy zatęsknią, przeżyją coś przykrego. Nie pogadamy wieczorem o tym, co fajnego wydarzyło się podczas dnia. Obiecałam sobie też, że nie będę nadgorliwie dzwoniła do wychowawców dzieci, nie będę wypytywała o to, czy i jak sobie radzą. Moja ciotka mawiała, że "zła wiadomość ma skrzydła", a skoro nikt się do mnie nie odzywa i nie szuka kontaktu, to znaczy, że jest szansa na to, że wszystko jest w porządku.

Zdjęcia, które codziennie oglądałam i które wysyłali do nas organizatorzy wyjazdów, były nicią, która łączyła mnie z dzieckiem. Ich odkrywanie było jak rytuał. Codziennie rano czekałam na porcję zdjęć z poprzedniego dnia obozu i wypatrywałam, czy widać na nich mojego syna. Kiedy go zobaczyłam w grupie dzieci, zadowolonego, czystego, często uśmiechniętego, czasami zamyślonego, czułam ulgę i spokój. Ruszałam w kolejny dzień z poczuciem, że moje dziecko jest dobrze zaopiekowane. Syn mógł w każdej chwili do mnie zadzwonić, gdyby chciał pogadać. Nie dzwonił, bo nie miał czasu.

Pozwalam dzieciom na to, aby spadły z roweru

Mam wewnętrzne poczucie, że przesadna troska utrudnia rodzicielstwo, a nadopiekunczość jest dla dzieci ciężarem. Będąc studentką, uczęszczałam na zajęcia z pedagogiki. Miałam 20 lat, w tym wieku nie wiedziałam, czy i kiedy będę mamą. Duże wrażenie zrobiły na mnie zajęcia z pedagogiki Janusza Korczaka. To były jedne z tych wykładów, które otwierają oczy i zostają w człowieku na resztę życia. Dowiedziałam się na nich, że dziecko, nawet to malutkie, ma prawo do samodzielności i decydowania o sobie, że nie musimy wciąż "pouczać, kierować, wdrażać, tłumić, powściągać, prostować, ostrzegać, zapobiegać, narzucać i zwalczać" i nie mamy wyłączności na to, aby "narzucać program ostrożności, przezorności, obaw i niepokojów, złych przeczuć i mrocznych przewidywań".

Wiele razy podczas swojego rodzicielstwa sięgam do literatury z wykładu i pozwalam swoim dzieciom na to, aby się potknęły, ubrudziły, spadły z roweru, zatęskniły - bo to jest ich prawo do doświadczania. Takie samo jak do szacunku, równości, zaufania i życzliwości.

Smak lodów Calypso to tylko jedno ze wspomnień

Doskonale pamiętam swoje wyjazdy na kolonie i obozy. Było to dość dawno, druga połowa lat osiemdziesiątych, wczesne dziewięćdziesiąte. Rodzice odprowadzali nas na pociąg, i jedyne co ich z nami łączyło przez dwa tygodnie, to było zaufanie i wiara, że do domu wrócimy cali i zdrowi.

O tym, co działo się na naszych wyjazdach, nie mieli pojęcia. Nie pamiętam, żebyśmy mieli jakąkolwiek możliwość dzwonienia do rodziców. Wiadomo było, że trzeba przetrwać i tyle. Zapytałam swoją mamę, co czuła, kiedy wysyłała nas na kolonie: - Chciałam, abyście poznali, co to znaczy wyjazd z rówieśnikami na wakacje, ale w tym samym czasie bałam się i martwiłam. Ufałam wam. Wyjeżdżaliście i to było jak całkowite odcięcie. Trudne to były czasy.

Kiedy wpisuję do wyszukiwarki hasło "kolonie w PRL-u" większość materiałów to sentymentalne wspomnienia. Głównie o tym, że do szczęścia wystarczyło jezioro, paprykarz szczeciński i świeże powietrze. O tym, że zawsze była pogoda, że nic już nie smakuje tak jak lody waniliowe Calypso i o tym, że było skromnie, ale każdy się cieszył, że jest na wakacjach.

Pamiętam smak słodzonej miętowej herbaty na obozie w NRD i to, że z bratem w domu kłóciłam się, a na wyjazdach byliśmy jak jedna drużyna. Troszczyliśmy się o siebie i wzajemnie pilnowaliśmy się, aby żadnemu z nas nic się nie stało. To nie był czas na waśnie, tylko na pojednanie i wspólne przetrwanie. Kiedy mojego brata bolał brzuch i nie było mamy, która by temu zaradziła, przejmowałam rolę opiekunki. On, jako starszy brat, pilnował, aby nikt nie zrobił mi krzywdy. Chodził za mną krok w krok jak cień, żeby nic mi się nie stało. Wieczorami zaglądał do mnie i sprawdzał, czy jestem w łóżku. To było akurat piękne i dobre doświadczenie. Czuliśmy po prostu, że w rodzeństwie siła.

Zimny prysznic, zbiórka i musztra. Czy nas to zahartowało?

Tygodnie, kiedy odcinało się nas kompletnie od rodziców, wspominam też jako bardzo trudne. Na moich wyjazdach nie chodziło się do wychowawcy i nie opowiadało o tym, że na obozie źle się dzieje. Wiedzieliśmy, że się "nie skarży", ale już nie wiedzieliśmy, że milczeniem daje się pozwolenie na przemoc, wyśmiewanie, dokuczanie.

Wysypywanie piasku na prześcieradła młodszych dzieci, wyrzucanie ubrań z szafki przez okno, podstawianie nogi na zbiórkach i wyśmiewanie jak się upadnie, smarowanie szczotki do zębów pastą do podłogi - to była raczej codzienność, coś, do czego mieliśmy przywyknąć, bo tak to już na obozach jest.

'Na koloniach kierowałam się wiedzą i intuicją, którą wyniosłam z domu, ale nie wiedzą, w którą wyposażyła mnie szkoła czy szkolny psycholog''Na koloniach kierowałam się wiedzą i intuicją, którą wyniosłam z domu, ale nie wiedzą, w którą wyposażyła mnie szkoła czy szkolny psycholog' Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl

Pamiętam wychowawcę na jednym z wyjazdów, który budził nas o piątej rano i kazał dwie godziny biegać po lesie. Potem zimny prysznic i zbiórka. Sprawdzał, czy wszyscy jesteśmy do śniadania schludnie ubrani. Nikt nie pisnął ani słowem, bo wychowawca w tamtych czasach był jak bóg, robił co chciał. Czy nas to zahartowało? Czegoś nauczyło? Na pewno tego, że całkiem nieświadomie przerzuciliśmy na nasze dzieci swoje doświadczenia i traumy z dzieciństwa. 

Wciąż zdarza nam się tłumaczyć, że "nie chodzi się do wychowawcy i nie skarży", ale też - na szczęście coraz częściej - rozumiemy, że w skarżeniu nie ma nic złego, bo, kiedy dziecko mówi, że ktoś robi krzywdę, to znaczy, że dobrze komunikuje i rozumie, że są granice człowieka, których nie należy naruszać.

Asertywność? Nigdy nie słyszałam w dzieciństwie takiego słowa

Nigdy nie powiedziałam do swoich dzieci, nawet żartem, że "dzieci i ryby głosu nie mają", albo "to, czego ty chcesz, jest mało ważne". Za to w moim dzieciństwie pokutowało przekonanie, że dzieci muszą być grzeczne, uczynne, posłuszne i mają słuchać dorosłych.

Jako dziecko nigdy nie słyszałam słowa asertywność. Nikt mnie w szkole nie uczył tego, czym jest zły dotyk, jak reagować i bronić się przed agresją i przemocą rówieśniczą, ani tego, że nie każdemu dorosłemu można i trzeba ufać.

Na koloniach i obozach kierowałam się wiedzą i intuicją, którą wyniosłam z domu, ale nie wiedzą, w którą wyposażyła mnie szkoła czy szkolny psycholog. Dzisiaj, już jako dorosły człowiek, widzę to, że niektórzy dorośli czuli się bezkarni, a odsunięci od nas rodzice - chociażby dlatego, że nie mieli mediów społecznościowych i telefonów - byli dla nas nieosiągalni, oddaleni i nieobecni.

I chociaż zachowałam wiele świetnych wspomnień z wakacyjnych wyjazdów, to nie chciałabym, aby moje dzieci wróciły do czasów, kiedy posłuszeństwo, bezwzględne podporządkowanie, nie odzywanie się i milczenie było najbardziej pożądanym zachowaniem.

Więcej o: