Mama po poronieniu: Miała 17 centymetrów i 160 gramów. Mieściła mi się w dłoni

Joanna Biszewska
- Lekarze powiedzieli, że już tego nie zatrzymają. Rozpłakałam się, wpadłam w szok. Przyszła do mnie położna i pomogła mi przejść na wózek. Przytuliła mnie, powiedziała, że mam dla kogo żyć. Urodziłam małą na sali za kotarą - mama, która w czasie pandemii poroniła dwa razy, w naszym cyklu "Mamy moc", opowiada, jak ważne jest, aby po poronieniu wyjść do ludzi.

Mama to ktoś, kto trwa przy dziecku niezależnie od tego, co przyniesie los. To ktoś, kto potrafi łączyć obowiązki rodzinne i zawodowe - czasem takie, które wydają się niemożliwe do połączenia. To ktoś, kto w trudnej sytuacji potrafi znaleźć drogę wyjścia, a przynajmniej walczy do końca, żeby tę drogę odszukać. Dlatego to właśnie matkom i ich sile poświęcamy nasz cykl artykułów pod hasłem "Mamy moc".

Czerwiec 2020

Miesiąc wcześniej wszystko było w porządku, dziecko się rozwijało, słyszałam, jak biło serduszko. Poszłam - jak myślałam - na rutynową wizytę. To był 12. tydzień ciąży, lekarz powiedział, że jest puste jajo płodowe. Od razu dostałam skierowanie do szpitala na czyszczenie. Teraz, żeby zgłosić się do szpitala, trzeba umówić się wcześniej na test na COVID. Jak jest ujemny wynik, wpuszczają na odział. Wiadomo, że bez nikogo. Sama weszłam do szpitala, nie było nawet opcji, aby mąż był ze mną.

Po zakwaterowaniu na sali przyszła do mnie pani psycholog, zapytała, czy chcę porozmawiać. Wtedy chyba nawet nie wiedziałam, jakiego rodzaju pomocy mogłabym potrzebować. Pielęgniarka i położna przed zabiegiem wytłumaczyły mi, jakie są procedury.

To nie jest tak, że płód trafia, jak niektórzy twierdzą, do kosza. Szczątki traktuje się z szacunkiem. Ze wczesnych poronień, jak u mnie, to nawet nie są szczątki. To są skrawki organizmu.

Zabezpiecza się je, przechowuje w lodówkach, potem pali w spalarni. Prochy raz na dwa, trzy miesiące są odbierane z kilku szpitali z rewiru i chowane w mogiłce dziecięcej na cmentarzu. Zgodziłam się na takie rozwiązanie. Dopiero po wszystkim, na spokojnie, u siebie na cmentarzu, na grobie teścia postawiłam aniołka, po to, żeby mieć takie swoje miejsce.

W Dzień Matki dowiedziałam się, że jestem w ciąży, w Dzień Dziecka powiedziałam moim dzieciom, że mam dla nich niespodziankę, w Dzień Ojca poroniłam. To było moje pierwsze poronienie. Wówczas nie podejrzewałam, że za kilka miesięcy znajdę się w podobnej sytuacji.

Zobacz wideo Ruchy dziecka – jedyna metoda kontroli samopoczucia dziecka bez wizyty u lekarza. Jak je interpretować?

'Minęły dwa tygodnie od poronienia, a ja nie przespałam ani jednej nocy. Zamykając oczy, cały czas widziałam małą''Minęły dwa tygodnie od poronienia, a ja nie przespałam ani jednej nocy. Zamykając oczy, cały czas widziałam małą' fot: shutterstock

Marzec 2021

Źle się rano czułam, po południu zauważyłam niewielkie plamienie. Moja szwagierka mieszka obok, poprosiłam ją, żeby do mnie przyjechała. Podjęłyśmy decyzję, że od razu jedziemy do szpitala. Drzwi zamknięte, dzwonię i czekam. Pani, która pracowała w szpitalu, widząc, że dobijam się i trzymam za brzuch, wpuściła mnie, ale szybko wzięła na bok i powiedziała, że w szpitalu jest przypadek koronawirusa. Trafiam do izolatki. Od razu miałam zrobiony test na COVID. Gdy się okazało, że jestem zdrowa, mogłam przejść na odział. Po przyjęciu odeszły mi wody. Leżałam na sali z dziewczyną na podtrzymaniu ciąży i z jeszcze jedną, której ciąża obumarła. Byłam w 18. tygodniu ciąży i czułam strach, bezradność i ból. Nie mogłam przestać myśleć o tym, dlaczego znowu ja. Przecież dwa tygodnie wcześniej byłam u lekarza, wszystko było w porządku, nic nie wskazywało na to, że szyjka macicy się skraca.

"Zawołał kolegę, we dwóch zrobili USG. Powiedzieli, że już tego nie zatrzymają"

Położna doradziła mi, żebym się za dużo nie ruszała, tylko leżała na lewym boku. Nie miałam skurczy, czułam, że dziecko żyje i że się rusza. Każdy ruch dziecka skutkował tym, że mimo tego, że leżałam bez ruchu, wody wypływały. Pielęgniarka przetransportowała mnie na USG.

Lekarz, który mnie badał, mówił, że dziecko żyje, nic mu nie jest, serduszko mi puścił. Mówił, że są jeszcze wody, mało, bo mało, ale jest szansa, żebym do 22.-23. tygodnia utrzymała ciążę. Całą noc spałam na czuwaniu, właściwie się nie poruszałam, leżałam plackiem, żeby się nic nie wylało.

Rano na wizycie wody nie odchodziły, podkładkę miałam suchą. Lekarz powiedział, że jeszcze raz mnie zbadają. Musiałam jednak poczekać na swoją kolej. Na oddziale było pilne przyjęcie, trzy porody naturalne i cesarka. Dopiero po południu pojechałam na badanie. Pan doktor jeszcze nie zaczął badania, a już mówi, że nóżka wystaje. Zawołał kolegę, we dwóch zrobili USG. Powiedzieli, że już tego nie zatrzymają.

Rozpłakałam się, wpadłam w szok. Przyszła do mnie położna i pomogła mi przejść na wózek, pojechałyśmy na odział. W windzie się rozkrzyczałam, personel medyczny widział mnie w całkowitej rozsypce. Położna, która ze mną była, przytuliła mnie. Mówiła, że mam dla kogo żyć. Ona mnie przyjmowała, wiedziała, że mam już dwoje dzieci. Błagałam, żeby zrobili coś, żeby mąż mógł wejść. Nie dostaliśmy zgody. Zagrożenie epidemiologiczne.

"Miała 17 centymetrów i 160 gramów" Mieściła mi się w dłoni"

Urodziłam małą na sali, za kotarą. Obok mnie leżała dziewczyna z martwą ciążą, miała podane tabletki na wywołanie porodu, czekała. Ona była świadkiem mojego poronienia. Mimo że kotara była przysłonięta, to wiadomo, odgłos jest odgłosem.

Widziałam córkę. Leżała mi na brzuchu, przytrzymywałam ją ręką. Lekarz do mnie przyszedł i zapytał, czy może zabrać malutką na chwilę ode mnie, żeby odciąć pępowinę, zmierzyć ją i zważyć. Miała 17 centymetrów i 160 gramów. Mieściła mi się w dłoni.

Jak już pan doktor odciął pępowinę, mogłam małą położyć sobie na sercu. Trzymałam ją, przytulałam, nikt mi nie powiedział, "no dobra, kończmy już, bo mamy coś innego do roboty". Dostałam tyle czasu, ile potrzebowałam. Bardzo subtelnie, delikatnie położna zapytała, czy może już zabrać małą i zająć się mną.

Znałam procedury, powiedziałam, że tym razem chcę sama pochować. Zawinięto ją w serwety chirurgiczne i w takiej malutkiej, opieczętowanej szkatułce zaniesiono do prosektorium. Położna przyniosła mi akt martwego urodzenia, poprosiła, żebym sobie to schowała, bo to mi będzie po wypisie potrzebne do urzędu.

"Siostra poszła do nieba"

Dwa dni wcześniej rozmawialiśmy z mężem i z dziećmi o imionach. Dla chłopca wybraliśmy po dziadkach Stanisław Henryk. Dla dziewczynki podobało nam się imię Patrycja i Klaudia. Małą urodziłam 17 marca, a 20 marca jest Klaudii, więc tak już zostało.

'Znałam procedury, powiedziałam, że tym razem chcę sama pochować. Zawinięto ją w serwety chirurgiczne i w takiej malutkiej, opieczętowanej szkatułce zaniesiono do prosektorium''Znałam procedury, powiedziałam, że tym razem chcę sama pochować. Zawinięto ją w serwety chirurgiczne i w takiej malutkiej, opieczętowanej szkatułce zaniesiono do prosektorium' fot: shutterstock/fizkes

Gdy wychodziłam ze szpitala, chciałam od razu pozałatwiać formalności. Nie pojechaliśmy do domu, tylko do urzędu do miasta, żeby zgłosić akt martwego urodzenia. Mieszkamy na wsi, nie mamy daleko do miasta, ale chciałam wrócić do domu i nie myśleć już o tym, że coś jeszcze trzeba załatwić.

Mam wuja, który jest opiekunem cmentarza, on nam powiedział, że musimy iść do firmy pogrzebowej i oni wszystko załatwią. I rzeczywiście tak było. W pierwszych dniach po powrocie ze szpitala pomagała nam szwagierka. Zajęła się dziećmi, bo mąż też był w rozsypce i chociaż przy dzieciach starał się trzymać fason, to wiem, że jego to też dotknęło.

Moim dzieciom powiedziałam, że nie udało się uratować dzidziusia, że ich siostra poszła do nieba, że widocznie Bozia tak chciała, potrzebowała Klaudii u siebie. Powtarzałam dzieciom, że bardzo je kochamy, zapewniałam, że jesteśmy w każdym momencie dla nich, gdyby chciały o coś zapytać.

Minęły dwa tygodnie od poronienia, a ja nie przespałam ani jednej nocy. Gdy zamykałam oczy, cały czas widziałam małą. Poszłam do psychologa, żeby się wypłakać i wygadać, do lekarza po tabletki na sen.

Niedawno były urodziny męża. Zaprosiliśmy najbliższa rodzinę. Posiedzieliśmy przy kawie, przy ciastku, zajęłam się gośćmi i dziećmi jak należy. Dopiero gdy wszyscy wyszli, siadłam w łazience i łzy zaczęły mi same lecieć.

"Nie wiem, dlaczego nie chciały o tym wcześniej opowiadać"

Daję sobie przestrzeń na żałobę, najgorzej jest, kiedy mąż pracuje na nocki. Jak nie mam do kogo się przytulić w nocy, zamęczam się myślami, wciąż zadaję sobie pytania, co zrobiłam źle, gdzie popełniłam błąd. Co z tego, że pielęgniarki w szpitalu prosiły, abym się nie obwiniała, tłumaczyły, że to nie jest moja wina. U mnie przyczyną była niewydolność szyjki macicy.

Zgodziłam się z panią porozmawiać, bo uważam, że o poronieniu musimy mówić, bo to jest dla kobiet ogromna strata i wielki ból. To zostaje w człowieku do końca życia. Kiedy opowiadam koleżankom, przez co teraz przechodzę, one zaczynają mówić, że też były w podobnej sytuacji, ale ukrywały żałobę. Nie wiem, dlaczego nie chciały o tym wcześniej opowiadać.

Myślę, że poronienia nie trzeba ukrywać przed światem, nie bójmy się mówić o tym, co przeżywamy, wyrażajmy siebie, nie zamykajmy się w bólu. Jeżeli jest chęć, żeby płakać, to trzeba płakać. Jeśli kobiety mają potrzebę, żeby ktoś ich przytulił, niech o to poproszą. Chociażby to była dobra sąsiadka, bo nie każdy ma rodzinę przy sobie. Ludzie w takich sytuacjach najczęściej mówią, żeby się nie martwić, że można urodzić następne, że czas leczy rany. To nieprawda, utratę ciąży będę nosić w sobie do końca życia.

"Doradziła mi, abym zostawiła na chwilę wszystkich i zajęła się wreszcie sobą"

Pomału kończy mi się macierzyński po poronieniu. Niedługo wrócę do pracy, zmieni się rytm mojego dnia. To dobrze. Pójdę do ludzi, nie chcę uciekać w samotność, swoje już wypłakałam. Wiem, że dużo kobiet po poronieniach ucieka od ludzi, zamyka się w swoim cierpieniu, samotności, nie ma siły, żeby wyjść do świata. Myślę, że warto znaleźć w sobie energię i próbować normalnie żyć, z ludźmi.

Mam tak, że na pierwszym miejscu stawiam dobro innych, a dopiero potem swoje. Mnie to akurat pomaga, mimo że czasami dostaję od ludzi w kość, mam pod górkę, jest mi ciężko. Dobrze się czuję, kiedy mogę komuś dać coś z siebie. Kiedy byłam u pani psycholog, doradziła mi, abym zostawiła na chwilę wszystkich i zajęła się wreszcie sobą. Ja jej wtedy powiedziałam, że wszyscy są mną. To, że mogę coś zrobić dla innych ludzi, daje mi napęd, ta taki mój dopalacz, żeby zostawić trochę dobrego świata po sobie.

Rozmawiała Joanna Biszewska

Wszystkie teksty z cyklu Mamy Moc tutaj

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.