Książkę "Sama mama. Jak przejść przez rozwód i żyć dalej" napisałam nie po to, żeby epatować swoimi prywatnymi sprawami, tylko w poczuciu, że to, co było dla mnie trudne, nabiera sensu wtedy, kiedy mogę to wykorzystać, przerobić na coś wartościowego. Często dostaję wiadomości od czytelników i czytelniczek. Ktoś mi kiedyś napisał coś takiego: "Kiedy w nocy boję się, jak to będzie, kiedy martwię się jak dam sobie radę, kiedy jestem w jakimś gorszym momencie, sięgam po pani książkę, czytam i wszystko uspokaja się, przestaje być przerażającą górą strachu, staje się drogą, która może być kręta, ale da się przez nią przejść". Bardzo cieszę się z tego, że tak czytelniczki i czytelnicy odbierają moją książkę.
Czułam ból i ogromne poczucie straty. W momencie, kiedy przechodzimy kryzys, rozpacz, smutek, kompletne rozwalenie wszystkich planów i marzeń, to musimy zadbać o to, aby w ogóle przetrwać. To nie jest czas na to, żeby planować, być super mamą czy tatą, super pracownikiem. Trzeba zadbać o podstawowe potrzeby, żeby się wyspać, jeść regularnie.
Pamiętam taki moment, kiedy w najtrudniejszych tygodniach, przyjechała do mnie przyjaciółka. Siedziałam na podłodze i płakałam, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Usiadła przede mną i zadała mi konkretne pytanie o, to kiedy ostatni raz coś jadłam.
Przyniosła mi świeżą bagietkę z dżemem morelowym, który bardzo lubię. Myślałam, że ja tego nie przełknę, a już od bardzo dawna nie jadłam. W pewnym momencie sięgnęłam po jedzenie, przekonałam się, jak bardzo byłam głodna. Zastrzyk cukru pomógł mi usiąść prościej, przestać płakać.
Bliscy ludzie pomagali mi, ale tak fajnie, bo nie narzucając się. Odważyłam się prosić o pomoc, a to bywa trudne. Szczególnie jeżeli ktoś ma w sobie rys perfekcjonisty i sam sobie ze wszystkim chce poradzić.
To ważne, aby ktoś z rodziny, przyjaciół był blisko. Ktoś, kto czasem sprawdzi, czy wszystko jest w porządku, zabierze dzieci na spacer, ugotuje garnek zupy, żeby samotna mama czy osoba, która mierzy się z ogromnym kryzysem, miała chwilę na zebranie myśli, na zebranie sił.
Zadałam sobie pytanie, czy ja chcę się w swoim bólu marynować i tylko go wzmacniać, czy coś mogę z tym zrobić? Pomyślałam sobie, że jak człowiekowi czegoś brakuje, to bierze witaminy, więc skoro nie mogłam swojego życia dzielić z mężem, to robiłam to z innymi bliskimi ludźmi. Nauczyłam się „suplementować" bliskość: więcej rozmawiałam ze znajomymi, odzywałam się do sąsiadów, wieczorami wymieniałam się z przyjaciółką śmiesznymi historiami, które nam się tego dnia wydarzyły.
Myślę, że cenne jest, kiedy ma się niedaleko siebie osoby w podobnej sytuacji, które też nie mają z kim dzielić swojej radości, poczucia spełnienia. Taka druga samotna mama, która też ma potrzebę, żeby pogadać, może w pewien sposób wypełnić lukę. Ja nie mówię, że to zmieni wszystko i będzie cudownie, ale pomoże mniej odczuwać bolesną pustkę. Można oderwać myśli, pożartować, na chwilę zanurzyć się w tym, co dziecko powiedziało, jakie jest teraz fajne, w jaki etap wchodzi w swoim życiu.
Pracowałam, miałam źródło utrzymania, ale nie byłam w stanie oszacować, czy mi to wystarczy. Czy ja dam radę wynająć opiekunkę, zapłacić za przedszkole, opłacić wszystkie rachunki? Nie wiedziałam, jak się potoczy sprawa rozwodowa, czy dostanę alimenty na dzieci i jakie.
To wszystko była jedna wielka niewiadoma, byłam absolutnie przerażona. Szłam na spacer z dzieckiem albo odprowadzałam do przedszkola, a w głowie cały czas huczała mi wyliczanka, na co muszę mieć pieniądze, co będzie, jeżeli dziecko zachoruje, co, kiedy mi się coś stanie, albo będę musiała dłużej zostać w pracy i córka będzie czekała na odebranie z przedszkola. Tysiące wątpliwości.
Spisywałam sobie wszystkie obawy na kartce, robiłam tabelki, wpisywałam, za co muszę zapłacić, co mnie martwi, jakie mogę mieć problemy logistyczne. To było jak szykowanie się na wielką bitwę, przygotowywanie do bardzo trudnego zadania.
Starałam się uporządkować wszystkie możliwe sytuacje, które wzbudzały we mnie niepokój. Takie zastanowienie się nad różnymi scenariuszami, które mogą się wydarzyć to bardzo dobre ćwiczenie.
Przydarzyły mi się traumatyczne sytuacje. Kilka razy musiałam wzywać do córki pogotowie. Kryzys zawsze następował późnym wieczorem. Mam dwoje dzieci, więc z drugim dzieckiem ktoś musiał zostać. To, że miałam wcześniej opracowany plan, których sąsiadów poprosić o pomoc, komu zostawić wiadomość, pomogło mi w podbramkowej sytuacji zachować spokój i trzeźwość myślenia.
W pewnym momencie poczułam przypływ energii i sił. W psychologii to się nazywa wzrost potraumatyczny. Wiedziałam, czego chcę, na czym mi zależy. Okazało się, że robię rzeczy, których kiedyś się obawiałam, nie potrafiłam. Poczucie, że panuję nad tym, co w mojej rodzinie tradycyjnie było męską domeną, dawało mi satysfakcję. Przydarzyło mi się mnóstwo bardzo dobrych rzeczy, o które sama się postarałam.
Potem w naturalny sposób ten zapał i dobry czas minął, nie można być cały czas na najwyższych obrotach. Pojawiały się różne trudne sytuacje. I też takie momenty, kiedy się po prostu źle czułam i potrzebowałam wsparcia lekarskiego, pomocy przyjaciół.
Kiedyś bałam się, że po rozwodzie nie przydarzy mi się już nic dobrego. Ale tak na pewno nie jest. Sprawia mi przyjemność to, że nauczyłam się znajdować rozwiązania w różnych sytuacjach, mam większą odwagę w podejmowaniu wyzwań, planowaniu podróży, różnych zmian w życiu.
Da się wyleczyć z zazdroszczenia szczęścia innym. Kiedyś patrzyłam na pary w naiwny sposób, wydawały mi się cudowne, wspaniałe, nie widziałam pęknięć.
Zrozumiałam, że to, czego zazdrościłam kiedyś, to są pozory, że pod tymi pozorami jest dużo łez, kłótni, niezrozumienia i samotności. Że to, czego zwykle zazdrościmy, szczęśliwej rodziny, dwójki dzieci, domu, psa, to ideały, które bardzo rzadko się zdarzają i zwykle są okupione ogromną ceną.
Nie twierdzę, że nie ma szczęśliwych związków, wspaniałych rodzin, bliskich relacji. Są, ale przestałam je widzieć w cukierkowy sposób, w ramce, w blichtrze.
Jestem zdziwiona tym, że niektórzy urządzają rozwodowe imprezy z rozwalaniem obrączek na cześć nowego etapu życia. To nie jest prawdziwe. Wydaje mi się, że nawet jeżeli związek był zły i niszczący, to jego koniec zawsze wiąże się ze smutkiem. Temu smutkowi może towarzyszyć poczucie wyzwolenia, ale warto przeżyć emocje, na które sobie nie pozwalamy, bo zwykle potem się odzywają.
Taki okres po rozpadzie małżeństwa to jest czas żałoby, po prostu. Miało być pięknie, dobrze, szczęśliwie i na całe życie, a nie jest. Ta wizja umarła. Umarło coś, co było bardzo ważne, rozpadło się, już tego nie ma. Nieważne z jakiego powodu, ale straciło się coś bardzo ważnego. I potrzebny jest czas na opłakanie tej straty. Jestem daleka od wywierania na ludzi presji, że po rozwodzie mają spełniać się i zachowywać pozory doskonałego radzenia sobie ze wszystkim. Dajmy sobie czas na to, żeby być smutną, smutnym, żeby zobaczyć, co się straciło, a czego się dalej chce, jakie ma się potrzeby, jakim jest się człowiekiem po tym wszystkim, co się stało.
Nie chcę spłycać, ale trochę więcej przestrzeni na przeżywanie swojej żałoby mają osoby po rozstaniu, w którym nie uczestniczyły dzieci. Rodzic musi się ogarnąć, pozbierać, żeby pomóc także dziecku. Jeżeli jest dramatyczny przebieg, dużo smutku, depresja, brak wiary w to, że kiedykolwiek się ułoży, warto sięgnąć po pomoc psychologa, psychoterapeuty czy psychiatry, który pomoże - być może też farmakologicznie - przejść przez trudny czas.
Dobrze jest, kiedy dziecko widzi, że chociaż mama i tata są smutni, płaczą, cierpią, to jednak funkcjonują, zapewniają mu bezpieczeństwo, cały czas kochają, tak samo jak kochali, kiedy byli razem. Dzieci często przypisują sobie winę, uważają, że rodzice pokłócili się, bo były niegrzeczne, nie dość się starały.
Podczas rozwodu trudnych emocji jest tak dużo, że przenoszą się na relacje rodzicielskie. Dzieciom chwieje się ich świat. Rodzice dojrzewają do rozstania, dla dzieci to często jest totalny szok, kiedy rodzice przychodzą i mówią, że się będą rozwodzić. Dziecko traci wszystko, co miało.
Nie potrafi sobie tego wyobrazić. Czasem reaguje złością, płaczem, rozpaczą. Czasem totalną obojętnością, za którą zawsze kryją się silne emocje, bo to nigdy nie jest tak, że dziecka to nie obeszło.
Czasem jest tak, że dziecko staje się agresywne, intensywne w swoich emocjach, a czasem bardzo wycofane. To wycofanie nie oznacza, że dziecko nic nie czuje, oznacza, że boi się lub nie potrafi okazać emocji. Na pewno dla dziecka bardzo ważna jest obecność przynajmniej jednego, dostępnego emocjonalnie, przytomnego rodzica, który zauważy emocje dziecka, nie tylko swoje. W mojej książce jest długa rozmowa z psycholożką dziecięcą o konkretnych i praktycznych aspektach tego, jak rozmawiać z dziećmi w trakcje rozwodu.
Dobrze jest, kiedy rodzice mają wspólny front i wiedzą, że małżeństwo się skończyło, ale jako rodzice są wciąż drużyną. To jest dobry układ. Niestety rzadki.
Długo myślałam, że tylko jak jest się w parze, to człowiek jest pełny, a jak jest sam, to czegoś mu brakuje. Ale dzięki pracy nad sobą, terapii, polubiłam siebie, zaakceptowałam, poczułam się kompletna. Tak jak każdy człowiek, mam potrzebę miłości, czułości, bliskości, przyjaźni, przytulania. To są potrzeby, nie jest to jednak brak, jakaś dziura, która powoduje, że jestem niekompletną osobą.
Nie zmieniłabym tego, że byłam w małżeństwie, które się skończyło. Po prostu tak się moje życie ułożyło i ze wszystkiego płynie coś, co jest dla mnie wartościowe, mimo wszystko. Czuję się szczęśliwa. Może dla niektórych jestem przegrywem, kiedy w sobotni wieczór marzę o tym, żeby poleżeć pod kocem, poczytać książkę i posłuchać jak moja córka krząta się po kuchni i piecze ciastka. Nie wyjeżdżam na urlop na Wyspy Kanaryjskie, nie mam super domu, nowego samochodu i wielkich osiągnięć zawodowych, ale to w ogóle mi nie przeszkadza. Nauczyłam się, że to nie od tego szczęście zależy. Nie od tego lukrowanego obrazka w ramkach. Te pozory, które kiedyś wydawały mi się ważne, nie dają szczęścia. Szczęście bierze się z wewnętrznego przekonania, że jestem w zgodzie ze sobą, spełniam swoje marzenia, spędzam czas, tak jak lubię.
Są i trudniejsze chwile. Moja córka jest przewlekle chora, często bywamy w szpitalu, to zawsze powoduje chaos, strach. Nie mam wolnych weekendów, bo studiuję. Mam problemy ze zdrowiem i boję się o moich starszych już rodziców. Jest we mnie dużo lęku, tylko że potrafię znaleźć światło, którego kiedyś nie było, bo było przytłoczone mrokiem samotności w związku, poczuciem, że wszystko jest nie tak. Teraz jest tak, jak chcę. Chociaż nie zawsze łatwo.
Rozmawiała Joanna Biszewska.
Joanna Szulc: dziennikarka z wykształceniem socjologicznym i psychologicznym. Prowadziła redakcję miesięcznika „Dziecko", pisze teksty i książki kierowane do rodziców, a ostatnio także do dzieci. Mama dwóch wspaniałych córek. W książce „Sama Mama" dzieli się swoimi doświadczeniami. Opowiada o momentach przełomowych, chwilach trudnych i smutnych, ale i o tych, w których wreszcie pojawiło się światełko w tunelu. A przede wszystkim rozmawia z ludźmi, których wiedza i doświadczenia są pomocne w mierzeniu się z kolejnymi etapami rozstania i budowania życia na nowo: terapeutami par, psychologami rodzinnymi i dziecięcymi, mediatorami, a także adwokatami, socjolożką, psychiatrą i trenerem rozwoju osobistego. Tłumaczą, jak rozpoznać kryzys małżeński nie do przejścia, kiedy decyzja o rozwodzie jest nieuchronna, jak ją zakomunikować dzieciom, jak się spokojnie dogadać z byłym mężem, wreszcie jak przepracować trudne emocje i szukać szczęścia po rozwodzie.