Mama to ktoś, kto trwa przy dziecku niezależnie od tego, co przyniesie los. To ktoś, kto potrafi łączyć obowiązki rodzinne i zawodowe - czasem takie, które wydają się niemożliwe do połączenia. To ktoś, kto w trudnej sytuacji potrafi znaleźć drogę wyjścia, a przynajmniej walczy do końca, żeby tę drogę odszukać. Dlatego to właśnie matkom i ich sile poświęcamy nasz cykl artykułów pod hasłem "Mamy moc". Czytajcie nas co środę o 19.00 na Gazeta.pl!
Aleksandra Łojek, mama 6-letniego Izaaka, autorka książki "Belfast. 99 ścian pokoju”: Dzień jak co dzień. Choć nie, bo to dzień Świętego Patryka, irlandzkie święto narodowe i religijne - co roku to czas szaleństw i picia. Chociaż nie w mojej dzielnicy, jest radykalnie protestancka. Jest jak zwykle. Może tylko mniej ludzi na ulicach.
Mierzę się, jak pewnie każdy z nas, z wielką niewiadomą. Tyle tylko, że my, samotni rodzice na emigracji - choć wolę określenie „samodzielni” - jesteśmy pozostawieni sami sobie. W momentach kryzysu każdy dba o swoich najbliższych, a znajomi, którzy są samotnymi rodzicami, nie znajdują się na liście priorytetów ludzi w pełnych rodzinach. Dzisiaj jesteśmy jeszcze bardziej samotni.
Teraz akurat nie. Wręcz przeciwnie. Tata mojego synka wrócił z długiej podróży i teraz są razem. Tęsknię za synem, oczywiście. Ale on bardzo kocha swojego tatę, więc wiem, że syn jest teraz szczęśliwy. Ja organizuję czas pod siebie.
Ostatnie kilka dni musiałam się samoizolować. Nie czułam się najlepiej, miałam stan podgorączkowy, wolałam nie wychodzić z domu. Myślałam, że będzie mi psychicznie ciężko. Dałam radę. Dużo czytam, musiałam przygotować się do audycji radiowej. Uprawiam w domu jogę. Wracam jutro do pracy.
Nie zrobiłam hurtowych zakupów, bo to byłoby nie fair w stosunku do tych ludzi, którzy nie mają pieniędzy na zapasy. Zawsze mam więcej żywności w domu, bo kiedy tylko dorwę jakąś dodatkową pracę, kupuję coś do zamrażarki.
Ale nie wpadam w panikę, bo to nie ma sensu. Czytam wiadomości i wiem, że jedzenia nam nie zabraknie. Może za to zabraknąć pieniędzy na jedzenie. Zakupy w czasie izolacji zamawiałam online.
Synek dostał temperatury, miał suchy kaszel. Jego objawy ustąpiły szybko, ale jestem świadoma tego, że dzieci mogą zarażać - nie chciałam, żeby przeniósł infekcję na inne dzieci, które może są w grupie ryzyka z powodu astmy, itp.
Szkoła szykuje się do pracy online. Na razie jest otwarta, dostajemy na bieżąco informacje od nauczycieli i dyrektora o tym, jakie będą kolejne kroki. Rodzice utrzymują ze sobą kontakt przez WhatsApp. Mamy teraz jeszcze lepsze relacje ze sobą niż przed koronawirusem. Rodzice dzieci z klasy mojego syna to profesjonaliści, wielu wolnych strzelców - ich los finansowy jest dużo bardziej niepewny niż mój. Dajemy sobie dużo wsparcia, to wspaniałe uczucie, bo dzięki kontaktowi z innymi rodzicami, wiem, że nie jestem sama.
Absolutnie nie. Sześciolatki mają się bawić, myślę, że paradoksalnie ten czas „izolacji” może być dla dzieci źródłem najlepszych wspomnień.
Izaak, mój syn, rozumie, że jest jakiś niedobry wirus w powietrzu i że musi uważać, ale nie jest przestraszony, nie zarażamy go lękiem. Rozmawiam z nim, pamiętając, ile ma lat. Dzieci mają fantastyczne umiejętności adaptacyjne - nie straszę go, ale mu mówię, że wirus jest dość paskudny, że dzieci akurat niekoniecznie z jego powodu są chore, ale inni mogą. Uczymy się o wirusach, na razie jesteśmy na etapie fascynujących rozmów o biologii.
Nauczyciele w Irlandii Północnej uważają, że rozwój emocjonalny dziecka jest tak samo ważny jak edukacja. Zwłaszcza dziecka w wieku mojego syna. Nie wiem, jak będzie wyglądała nauka online, ale syn nie dostawał dużych prac domowych, a i ja nie jestem zwolenniczką zadręczania dziecka nauką w tym wieku. Jeśli dojdzie do takiej sytuacji, że syn będzie musiał zostać w domu, bo szkoły zostaną zamknięte, potraktuję to jako wyzwanie. Prowadzenie domu ograniczę do niezbędnego minimum, jestem dość niezorganizowana, więc naprawdę nie będę dążyć do perfekcji. Martwię się tak naprawdę o zarobki, bo wynajmuję mieszkanie, nikt mi nie pomaga finansowo.
Jeśli się nie ma przyjaciół, to na niczyją. Mam przyjaciół. Nauczyłam się prosić o pomoc, ale też nauczyłam się, że w każdej sytuacji muszę umieć radzić sobie w pojedynkę. Trzy dni po złamaniu stopy zrobiłam o kulach 7 km. Jestem nie do zdarcia. Ale czasami jest tak jak w wierszu Małgorzaty Hillar, "późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach" gryzę z bólu ręce.
Tata mojego dziecka często wyjeżdża, zwykle na miesiąc. Kiedy go nie ma, to dla nas bardzo trudny logistycznie czas. Szkoła syna jest dość daleko, ja nie mam prawa jazdy. Zdarzało mi się z zapaleniem płuc i ze złamaną nogą odwozić autobusem synka do szkoły. W najtrudniejszych sytuacjach prosiłam o pomoc moją mamę, przylatywała z Polski, żeby mnie wesprzeć. Bardzo podziwiam samotnych rodziców, którzy mają chore dzieci, to bohaterowie.
Poznajemy się. Bardzo dużo nas łączy. Chyba ważna jest świadomość, że się nie jest samemu w tej sytuacji. Większość moich znajomych w realu to pary - w sytuacjach kryzysowych zajmują się swoją rodziną, to naturalne, ale dla nas, samodzielnych rodziców, to trudne. Dlatego pomyślałam o takiej grupie na czas kryzysu.
Wszyscy czegoś potrzebujemy. Ja sama też. Moja technika jest prosta, zamykam oczy i myślę o ludziach, których znam, o sąsiadach, zastanawiam się, jaka jest ich sytuacja. I wtedy działam albo nie. Mój ukochany sąsiad jest Chińczykiem z paskudnym nowotworem. Odwiedzałam go do czasu izolacji. Teraz nie mogę, bo on jest w grupie ryzyka, jest obłożnie chory. Więc pukam do niego w okno i mówię mu codziennie, że umrę wcześniej przez jego koronawirusa z Chin. On kocha takie żarty. To może też forma pomoc?
Bardzo się wspierają. To narody - bo tu mieszkają i Brytyjczycy, i Irlandczycy - których konflikt nauczył, jak ważna jest współpraca oraz wsparcie emocjonalne.
Ja rzadko chodzę gdziekolwiek w celach rozrywkowych, bo zwykle opiekuję się synkiem, więc to niemożliwe. Ostatnio rozmawiałam z taksówkarzem i uświadomiłam sobie, że ostatni raz tańczyłam 12 lat temu. Ze znajomymi jestem ciągle w kontakcie dzięki różnym aplikacjom. Wychodzę na spacery, jutro pojadę do pracy. Na razie życie toczy się prawie tak samo, jak wcześniej. Ale moja ulubiona kawiarenka ogłosiła, że już ledwie zipie i że kończy działalność. Oznacza to, że jej właściciele będą mieć poważne problemy finansowe.
Niestety statystyki pokazują, że wzrosła liczba przestępstw z nienawiści przeciwko Chińczykom w całej Wielkiej Brytanii. Mój sąsiad Chińczyk jest bardzo lubiany w dzielnicy. Obok nas znajduje się największy w Irlandii Północnej chiński supermarket, który funkcjonuje całkiem dobrze, co ciekawe, zatrudnieni w nim są głównie Chińczycy i Polacy. W szkole synka jest kilkoro chińskich dzieci, więcej na naszej ulicy. Na szczęście nie mają żadnego problemu, ale wiem, że niedawno splajtowały dwie chińskie restauracje z jedzeniem na wynos. To o czymś świadczy.
O dobru i złu, jak zwykle. O nierozerwalności tych dwóch stanów. Że tam, gdzie jest zło, jest też dobro. I odwrotnie. I że choć dobro zwycięża, to wcześniej musi się zadziać dużo zła.
Nie myślę o tym. Staram się być na bieżąco z lekturą dotyczącą wirusologii, epidemiologii, męczę swoją chińską koleżankę, która jest naukowczynią, by wyjaśniała mi rożne rzeczy, których nie rozumiem. Wirus zostanie z nami. Więc zamiast się martwić, chcę się dowiedzieć, jak ten wirus się w przyszłości zachowa. Dostosowuję się do zmieniającego środowiska. Czytam poezję, zawsze mam szminkę na ustach. Albo pomalowane rzęsy.
Aleksandra Łojek jest mamą 6-letniego Izaaka, iranistką, socjolożką. Wykładała na Uniwersytecie Jagiellońskim, między innymi ideologię dżihadu i sztukę islamu. Pracowała w think tanku, zajmując się radykalizacją, publikowała w dzienniku "The Guardian". Była też kelnerką i sprzedawała piwo. Obecnie pracuje jako koordynatorka do spraw rasowych we wschodnim Belfaście. Konsultantka do spraw radykalizacji ultraprawicowej. Pisarka, autorka książki "Belfast. 99 ścian pokoju". Uwielbia Bliski Wschód, pustynie, ciepło, łażenie po górach, lubi patrzeć na ludzi na lotniskach, duże miasta, jogę i Afrykę.
Wszystkie nasze teksty z cyklu Mamy Moc tutaj