Mama po poronieniu: Pamiętam ekran, na którym widać było, że w brzuchu synka już nie ma

wysłuchała Joanna Biszewska
- Od pielęgniarek dostałam tackę w kształcie serduszka, na nią miałam odłożyć dziecko. Zapaliły świeczkę. Dały mi dwa motylki. Kolorowe, wydziergane ręcznie na szydełku. Jeden był dla mnie, drugi dla dziecka. Tego motylka mogłam zabrać do domu. Nosiłam go w staniku - mama dwójki dzieci, która poroniła trzecie dziecko w 20. tygodniu ciąży w naszym cyklu Mamy Moc opowiada, jak przetrwać i zamknąć proces straty.

Mama to ktoś, kto trwa przy dziecku niezależnie od tego, co przyniesie los. To ktoś, kto potrafi łączyć obowiązki rodzinne i zawodowe - czasem takie, które wydają się niemożliwe do połączenia. To ktoś, kto w trudnej sytuacji potrafi znaleźć drogę wyjścia, a przynajmniej walczy do końca, żeby tę drogę odszukać. Dlatego to właśnie matkom i ich sile poświęcamy nasz cykl artykułów pod hasłem "Mamy moc". Czytajcie nas co środę o 19.00 na Gazeta.pl!

Jestem z dużej rodziny, mam taki przekaz, że rodzina ma być duża. Pierwsze dwie ciąże były bardzo dobre. Świetnie urodzone dzieci, porody były silne, szybkie, zdrowe. Czułam, że mamy potencjał na więcej. Na chwilę przed zajściem w trzecią ciążę dostałam awans, finansowo dobry, ale czułam, że nie chciałam tego. Byłam słaba, psychicznie w złym miejscu. Ciążę bardzo źle znosiłam, miałam silne infekcje.

Byłam wycieńczona, mobbowana i w trzeciej ciąży

Chciałam wytrzymać, pozamykać pewne sprawy w pracy. W korporacjach dostarcza się projekty. Robisz je z wielkim rozmachem, jesteś za to odpowiedzialna. Musisz się wykazać. Robiłam strategie na nowy rok, ale miałam odczucie, że nie spełniam ich wymagań tak, jak oni tego chcą.

Podczas jednej z wizyt u lekarki prowadzącej ciążę usłyszałam, że mam natychmiast iść na zwolnienie. Ale ja nie umiałam odpuścić. Było coś takiego we mnie, że do końca chciałam być bohaterką. Nie chciałam, żeby ludzie w firmie pomyśleli, że się poddałam. Uwikłałam się w tej pracy. To było dla mnie za dużo.

Nie dociągnęłam, rozwaliłam się. Byłam wycieńczona, mobbowana i byłam w ciąży. I miałam w domu dwójkę bardzo małych dzieci.

Ciąża była okej

Na USG wszystko wychodziło prawidłowo. Dziecko było małe, ale zdrowe. W końcu poszłam na zwolnienie, które wymusiła na mnie moja ginekolog. To było pod koniec zeszłego roku.

Pojechaliśmy z całą rodziną w Alpy. Wybrałam się na spacer z dziećmi, zaczął mnie boleć brzuch. Potem zrobiłam jeszcze obiad dla całej rodziny. Przyjechała moja przyjaciółka, z którą nie widziałam się wiele lat, siedziałyśmy do dwunastej w nocy. Już miałam regularne skurcze. 

To był szósty miesiąc ciąży

Moje starsze dziecko bardzo płakało, mąż był zdenerwowany, bo nie umiał sobie z nim poradzić. Przez godzinę z silnymi bólami brzucha uspokajałam starszego syna. Kiedy zasnął, około pierwszej w nocy, skurcze było coraz silniejsze. Rodziłam. Obudziłam męża, odeszły mi wody. Były brunatne. Leżałam na podłodze, nie mogłam się ruszyć, powiedziałam, że musimy zadzwonić po karetkę. Miałam takie uczucie, że zaraz zgubię dziecko. To był szósty miesiąc. Przed wyjazdem w Alpy wiedzieliśmy już, że to będzie chłopiec. 

Na USG dziecka nie było

Lekarz był Polakiem. Jeździł mi po brzuchu głowicą ultrasonografu, szukał dziecka. Pamiętam ekran, na którym widać było, że w brzuchu synka już nie ma. Do szpitala jechałam jeszcze z nadzieją. Dziecko było już w drogach rodnych.

W szpitalu dostaliśmy z mężem oddzielny pokój. Nie wiedziałam, co się wydarzy. Myślałam, że może będę miała brutalny, gwałtowny poród. Była z nami cudowna kobieta, niezmiernie taktowna. Czułam, że ona wszystko rozumie. Po jakimś czasie powiedziałam, że muszę iść do łazienki, dyskretnie poszła ze mną. Dała mi papierową nerkę. Wtedy nie rozumiałam, po co ona mi to daje. To był jeden bolesny skurcz. Po chwili urodziłam też łożysko.

To było nie do uratowania

Uczucie przechodzenia martwego dziecka przez drogi rodne przez długi czas mnie nie opuszczało. Dziecko martwe od żywego różni się tym, że jest sflaczałe. Podczas porodu to zabójcza różnica. Kiedy wyszłam z łazienki, pielęgniarki owinęły dziecko w folio-bibułkę. Takie malutkie dzieci rodzą się mokre, ale nie wyciera się ich, są zbyt delikatne. Dostałam malutki becik. Taki kocyk z zawijaną wstążeczką. Mogłam dziecko w ten becik owinąć, obejrzeć, dotknąć.

Takie coś, co możemy mieć i trzymać

Malutki był. Mój mąż nie miał takiej potrzeby, żeby z nim być, dotykać. Kiedy ja z nim zostałam, on załatwiał formalności. Myślę, że był zdruzgotany, ale wiedział, że musi przy mnie być, bardzo się starał. Wiem, że on się o mnie bał.

Z dzieckiem mogłam zostać tak długo, jak tego potrzebowałam. Po jakimś czasie od pielęgniarek dostałam tackę w kształcie serduszka, na tę tackę miałam odłożyć synka. Zapaliły świeczkę.

Dały mi też dwa motylki. Takie wydziergane ręcznie na szydełku, kolorowe. Jeden był dla mnie, a drugi dla dziecka. Tego motylka mogłam zabrać do domu. Dostałam coś, co mogłam zatrzymać. Myślę, że wszystkie kobiety, które urodziły martwe dzieci, powinny mieć swoje motylki. Takie coś, co możemy mieć i trzymać. Ten motylek długo po stracie był ze mną wszędzie. Nosiłam go w staniku, kiedy piersi były duże i obrzmiałe, jak po porodzie. Ciało było przygotowane na dziecko, ale dziecka nie było. Czułam się obco w swoim ciele. To się długo utrzymywało.

Myślę, że wszystkie kobiety, które urodziły martwe dzieci, powinny mieć swoje motylkiMyślę, że wszystkie kobiety, które urodziły martwe dzieci, powinny mieć swoje motylki fot: archiwum prywatne

Po powrocie ze szpitala powiedziałam dzieciom, co się wydarzyło. One wiedziały, że zamiast dzidziusia jest motylek. Że dzidziuś poszedł do nieba. Mój czteroletni syn często się pytał: "Mamo, gdzie jest motylek?, "A dlaczego jest motylek zamiast brata?". Sporo czasu zajęło nam wytłumaczenie, że dziecka nie ma.

Przez wiele miesięcy, kiedy kładłam się spać, motylek był przy moim łóżku. Wtedy dotykały go też moje dzieci. Teraz nadal jest w mojej sypialni, ale już schowany. Ja już jestem na innym etapie.

Nie obwiniam się o to, co się stało

Długo się zastanawiałam, że jeżeli to, co się wydarzyło, miałoby jakiś sens, to może taki, żebym ja znowu wróciła do siebie? Nie obwiniam się o to, co się stało, ale też bardzo dbałam, aby dać sobie czas na żałobę, domknąć proces straty. To było kilka etapów. Myślę, że wielu kobietom, które tracą dziecko, towarzyszy totalny brak akceptacji tego, co się wydarzyło, kompletnie to wypierają. A ja wiem, że w takiej sytuacji trzeba nawiązać kontakt ze sobą, ze swoją siłą. Po to, aby można było iść dalej, podejmować decyzje, sterować swoim życiem.

W Alpach są kapliczki dla dzieci za wcześnie urodzonych

Po szoku, porodzie, bólu, totalnej dezorientacji ważny jest etap pożegnania z dzieckiem. W szpitalu powiedzieli nam, że w górach są takie specjalne kapliczki dla dzieci za wcześnie urodzonych.

Pojechaliśmy całą rodziną w przepiękną podróż do tych kapliczek. Ta podróż bardzo pomogła też moim dzieciom. To było takie miejsce, w którym mogliśmy coś o naszym trzecim dziecku powiedzieć. Była piękna pogoda, śnieg, wtedy miałam takie poczucie, że on tu zostaje i że tak ma być. Dzieci mogły pod kapliczką zostawić maskotkę, list do rodzeństwa.

W Alpach są specjalne kapliczki dla dzieci za wcześnie urodzonychW Alpach są specjalne kapliczki dla dzieci za wcześnie urodzonych fot: archiwum prywatne

Nie czułam potrzeby, aby był w Polsce, blisko nas. Dla mnie było bardzo ważne to, że mogłam go dotknąć, pożegnać się z nim. On został pochowany parę miesięcy po porodzie. Nie pojechałam w  góry, kiedy to się wydarzyło, nie czułam już potrzeby. Wystarczyło mi to, że wiem, co się z nim stało.

Pamiętam, że kiedy byłam w tym najgorszym momencie po stracie, szukałam kontaktu z innymi kobietami, które przeszły przez to samo, co ja. Po to, żeby widzieć, jak one to przeżywały, jak długo to trwa, co czuły. Nie chciałam wyprzeć mojej historii. Wybrałam drogę bliską mi, czyli przeżycia tego, co się wydarzyło i bycia przy sobie. I na mnie to zadziałało.

Niedawno spotkałam sąsiadkę. Zgadałyśmy się. To było 15 października, w Dzień Dziecka Utraconego. Powiedziałam jej o tym, że to dla mnie trudny dzień. Opowiedziała mi, że ona też straciła dziecko kilka lat temu. Do późnego etapu nie wiedziała, że jest w ciąży, urodziła tak jak ja, w 20. tygodniu. Szybko zaszła w kolejną ciążę. Myślę, że wyparła swoją historię.

Nie ma pytania, dlaczego ja, dlaczego moja rodzina

Moja rodzinna historia sprawiła, że ani razu nie zadałam sobie pytania: "Dlaczego ja?". Kiedy byliśmy mali, mój starszy brat zachorował na ciężką białaczkę. Cała moja rodzina o niego walczyła. Byłam dla brata dawcą szpiku kostnego, mieliśmy przeszczep 30 lat temu. Jego choroba trwała wiele lat. W szkole walczyłam o brata jak lwica. Był łysy po sterydach. Wówczas świadomość społeczeństwa na temat chemioterapii była zerowa. Dzieci się z niego śmiały, nauczycielki były nieżyczliwe. To był koszmar. To doświadczenie pokazało mi, że nie ma dobrej odpowiedzi na pytania: "Dlaczego ja?", "Dlaczego moja rodzina?", "Dlaczego moja mama miała śmiertelne chore dziecko?". Po prostu takie rzeczy się zdarzają.

Słyszysz: Urodzisz kolejne

Chciałam opowiedzieć moją historię, bo wydaje mi się, że nadal nie ma scenariusza społecznego, jak się zachować, kiedy ktoś z naszych bliskich poroni. Ludzie nie wiedzą, co robić. Słyszysz infantylne "urodzisz kolejne" i dowiadujesz się, że większość ze znanych ci kobiet też przeżyła podobne historie. Tyle że żadna z nich wcześniej o tym nie mówiła. Dlaczego?

Kilka dni po poronieniu napisałam maila do najbliższych przyjaciół o tym, co się wydarzyło. Nie chciałam, żeby mnie pytali "jak brzuszek". Nie mogłabym tego znieść. Niektórzy wysyłali mi serca, niektórzy coś ciepłego napisali. Mimo że na początku nie chciałam kontaktów z ludźmi, to ich reakcje pozwoliły nam wszystkim oswoić się z tym, co się wydarzyło.

Mam dużą rodzinę, rodziców, liczne rodzeństwo. W pierwszych tygodniach po poronieniu z niektórymi z nich byłam bardzo blisko.

Matka przy mnie trwała

W pierwszych tygodniach mama była przy mnie przez cały czas. Widziała moją rozsypkę, widziała, że długo nie potrafiłam wrócić do równowagi, połączyć się ze swoim życiem. To był czas totalnej dezorientacji, nie wiedziałam, co ja mam dalej ze sobą zrobić.

Jestem przyzwyczajona o tego, że planuję swoje życie na najbliższe lata, a to był moment, kiedy nic nie wiedziałam. Mama przy mnie była. Codziennie. Zabierała mnie na spacer, na badania. Dbała o mnie, na tyle, na ile była w stanie to zrobić.

Wróciłam do ludzi

To nie było tak, że ja byłam mumią, która nie funkcjonuje. Byłam w kontakcie z moimi dziećmi. Ale wiem, że dla nich to był trudny czas, byłam osłabiona, nerwowa.

Musiałam się zatrzymać. Wcześniej miałam wiele zainteresowań, chodziłam na jogę, sporty. Wszystko to wydawało mi się nieadekwatne w tamtym czasie. Jedyna rzecz, która miała sens, to była terapia z moją psycholog.

Kilka tygodni po poronieniu wyjechałam sama na tydzień. Wzięłam motylka ze sobą. Pojechałam w sprawdzone miejsce, chciałam odszukać siebie. Na tym wyjeździe skonfrontowałam się z biednym ciałem po porodzie, które ciągle było ciałem kobiety, która urodziła dziecko. Po powrocie spędziłam cztery miesiące z dziećmi. I przyszedł moment, w którym poczułam, że wiem, co chcę dalej ze sobą robić i jestem gotowa do działania. Zaczęłam wracać do ludzi.

Myślałam, że ja nie mam nic do powiedzenia, bo co tu opowiedzieć?

Jeśli mogłabym cokolwiek doradzić dzisiaj innym kobietom, które doświadczyły podobnych przeżyć do moich, to najbardziej to, aby zrobiły miejsce na swoje uczucia. Żeby te emocje po stracie trwały tak długo, jak tego potrzebują.

Na początku zawsze jest niedowierzanie, być może wątpliwość: Czy to moja wina? Dobrze jest, kiedy są inni ludzie, którzy w tej stracie uczestniczą, bo to nie jest przecież historia jednej kobiety, to jest historia systemu rodzinnego.

Bardzo pomógł mi kontakt z psychologiem. To, że ja mogłam się z nią spotkać i mówić. Myślałam, że nie mam nic do powiedzenia, bo co tu opowiedzieć? A okazało się, że było bardzo dużo rzeczy do powiedzenia. Przez pół roku płakałam na każdej sesji, a potem, nagle, przyszedł taki czas, kiedy przestałam. Zaczęłam się uśmiechać.

Nie wiem, czy chciałabym jeszcze urodzić dziecko. Zastanawiam się nad tym, czy chciałabym mieć teraz więcej dzieci? A jeśli tak, to z czego to wynika?

Wszystkie teksty z naszego cyklu Mamy Moc możesz przeczytać tutaj.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.