Wdowa z dwójką dzieci: Jestem nie do pary, ale chodzę na imprezy

Joanna Biszewska
- Dzieci mówią, że jestem zaradna. Ale pozwalam sobie przy nich na słabości. Przytulam, mówię im że mi jest smutno, że tęsknię za ich tatą - Magdalena od ponad trzech lat wychowuje dzieci samotnie. Jej mąż zmarł po długiej chorobie. W naszym cyklu Mamy Moc opowiada o tym, co przechodzi matka, kiedy zabraknie drugiego rodzica i skąd czerpie siłę, miłość i szczęście. Bo wdowa może być szcześliwa.

Mama to ktoś, kto trwa przy dziecku niezależnie od tego, co przyniesie los. To ktoś, kto potrafi łączyć obowiązki rodzinne i zawodowe - czasem takie, które wydają się niemożliwe do połączenia. To ktoś, kto w trudnej sytuacji potrafi znaleźć drogę wyjścia, a przynajmniej walczy do końca, żeby tę drogę odszukać. Dlatego to właśnie matkom i ich sile poświęcamy nasz cykl artykułów pod hasłem "Mamy moc". Czytajcie nas co drugą środę o 19.00 na Gazeta.pl!

Joanna Biszewska, serwis eDziecko.pl: Kobieta, matka, która zostaje wdową, nie może pozwolić sobie na rozpacz. Musi prowadzić dom, dbać o dzieci - i to bardziej niż kiedykolwiek.

Magdalena, mama 14-letniego chłopca, 9-letniej dziewczynki:

To są sytuacje bez wyjścia. Trzeba wstawać, działać, żyć, dbać o dzieci. Kiedy człowiek ma wsparcie, zrozumienie innych ludzi, to wówczas jest łatwiej przebrnąć przez bardzo trudne momenty.

Pani miała wsparcie.

Cały sztab pomocy. Od siostry, przyjaciół, rodziny, moich rodziców, teściów, poprzez współpracowników z mojej i męża pracy. Kiedy prosiłam o pomoc, szybko okazywało się, że każdy coś wie, może pomóc w jakimś temacie, coś podpowiedzieć. Moja przyjaciółka bardzo mi pomagała w sprawach spadkowych, w urzędzie, w ZUS-ie. Ona mną kierowała, podpowiadała, co i kiedy robić.

Była pani przewodniczką?

Czułam wsparcie, wiedziałam, że nie błądzę, tylko idę w dobrym kierunku.

Spotkała się pani z bezdusznymi urzędnikami?

Ja nie. Kiedy była potrzeba, ludzie w urzędach, bankach tłumaczyli mi, co i jak mam robić. Załatwianie formalności nie było dodatkowym, psychicznym obciążeniem, spotkałam się ze zrozumieniem. Ale ja też starałam się nie obnosić ze swoją tragedią. Wiedziałam, że muszę iść i sprawnie załatwiać to, co musi być zrobione.

Znajomi często deklarują pomoc, ale szybko zajmują się swoimi sprawami i kiedy ich najbardziej potrzebujemy, to ich nie ma.

Są, tylko trzeba przełamać się i wykonać telefon, mówić konkretnie, czego potrzebujemy. Ja się nauczyłam prosić. Nie miałam w ogóle żadnego stresu w związku z tym, żeby poprosić bliskich, aby odebrali mi dziecko ze szkoły, pomogli w rozwożeniu moich pociech na zajęcia dodatkowe. Nigdy nie spotkałam się z odmową.

To działa tak, że kiedy już poprosimy, to ludzie znajdą czas?

Zostałam sama z obowiązkami, dziećmi, pracą zawodową, domem na kredyt. Z ogromem zajęć dodatkowych, które musiały być zrobione po śmierci męża. Gdybym nie korzystała z pomocy najbliższych, nie dałabym rady. Powinno się rozsądnie korzystać z pomocy innych ludzi. Ja też wychodzę z założenia, że nie można przekładać całego swojego życia na otoczenie. Trzeba mieć wyczucie. Wiedzieć, kiedy można skorzystać z pomocy bliskich.

Kiedy po długiej chorobie umarł Pani mąż, syn był w V klasie, córka w I . Dzieci otrzymały w najtrudniejszych chwilkach wsparcie od nauczycieli, wychowawczyń? Jak to u nas działa?

To, co zrobili dla nas nauczyciele, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Czyli?

Nie wiem dokładnie, co zrobiła wychowawczyni syna, ale nauczyciele wykazali się empatią i zrozumieniem, a koleżanki i koledzy z klasy syna powiedzieli, że jest im przykro i zawsze może na nich liczyć. Syn otrzymał dużo wsparcia, zrozumienia i współczucia od kolegów z klasy, ich rodziców. Syn mówił mi, że dla niego to bardzo dużo znaczyło.

Nauczyciele roztoczyli nad dziećmi parasol ochronny.

W pierwszych tygodniach, kiedy było nam bardzo ciężko, odpuszczali synowi lektury, sprawdziany. Z biegiem czasu to się zmieniało. Wiem, że nie można w nieskończoność ulgowo traktować ucznia.

Ale cierpienie nie mija z dnia na dzień. Trudno powiedzieć dziecku "od dzisiaj już bierzesz się do roboty".

Wszystko działo się stopniowo, etapami. Nie było drastycznych kroków, wyznaczania terminu, kiedy trzeba wrócić do pracy. Szkolny psycholog był uruchomiony od razu. Syn chodził na spotkania po to, aby mógł się otworzyć, żeby się nie zablokował ze swoimi emocjami, myślami. Ja też tych spotkań z psychologiem bardzo pilnowałam. Chciałam, aby trudne emocje miały ujście.

Tradycyjnie żałoba po śmierci współmałżonka trwa rok. Po tym czasie wszyscy dookoła zakładają, że wraca się do względnej normalności. To możliwe?

U mnie trwało to dłużej, ale to nie znaczy, że to źle. Dzisiaj wiem, że tyle czasu potrzebowałam. Trzeba wychodzić do ludzi, nie wolno zamknąć się w czterech ścianach, obrażać na świat. Ja mam to szczęście, że rodzina, przyjaciele są bardzo blisko nas. Zapraszają na urodziny, spotkania świąteczne, wyjazdy weekendowe. Zawsze gdzieś się jakaś propozycja pojawia i jesteśmy razem. Mimo że ja jestem nie do pary.

A jak się pani z tym czuje, że jest pani "nie do pary"?

Początki były bardzo trudne. Szłam na imprezę, a tam same pary. Wiadomo, że to było dla mnie ciężkie. Ale stwierdziłam, że trening czyni mistrza. I po prostu za każdym razem, jak szłam na spotkania ze znajomymi, to było coraz lepiej. Ostatnio byłam na Andrzejkach i wiedziałam, że jest ze mną dobrze, nie ma we mnie uczucia zazdrości, złości, które miałam przez pierwszy rok po śmierci męża.

Wie pani, że wiele samotnych kobiet nie pójdzie solo na imprezę. Albo będą się wstydzić, albo uważają, że nie wypada. No bo jak to? Wdowa chodzi na imprezy taneczne.

Niecały rok po śmierci męża poszłam sama na wesele. I bawiłam się do białego rana. Wiedziałam, że niektórzy pomyślą, jak w takim stanie w ogóle można się bawić. A ja wiedziałam, że mój mąż, gdyby był, toby mnie wsparł, abym poszła się bawić na to wesele. I mówiłbym, żeby się z tego cieszyć, korzystać, docenić, że mam takie możliwości.

I nie myślała pani "po co ja tam pójdę", o czym będę tam rozmawiać.

Nie. Ja wiem, że sobie poradzę. Poznam nowych ludzi. Ja cały czas coś w sobie odkrywam nowego, stawiam sobie poprzeczki, żeby jednak nie zostać w takiej stagnacji, rutynie wdowy, że mam już życie na smutno poukładane.

Pani czuje się wdową?

No właśnie, denerwuje mnie ta łatka. Poukładałam sobie życie, nie chcę cały czas bazować na tym, że nie mam męża, że mój mąż umarł. Ten ciężki, trudny, smutny czas mam za sobą.

A jak pani radzi sobie z momentami kryzysu?

W najtrudniejszym momencie mojej żałoby moi bliscy dosłownie wyrastali spod ziemi, byli blisko mnie, mieli cierpliwość do moich smutnych tematów. Czytałam budujące książki polecane przez przyjaciół. Chodziłam na spotkania z psychologiem, na akupunkturę, masaże. Pozwalało mi to uwolnić się od bólu, napięć, dodało energii. Staram się dbać o siebie, z różnym skutkiem. Niestety nie jest to łatwe dla mnie, dalej popełniam błędy, ale krok po kroku idę do przodu.

Wyciągnęła pani do siebie pomocną dłoń. Zadbała o siebie. To wbrew pozorom, nie jest takie łatwe.

Jeżeli ja nie zadbam o siebie, to nikt tego nie zrobi za mnie i dzieci będę pokrzywdzone. Bo jeszcze drugiego rodzica może im zabraknąć. Tego bym nie chciała.

Rutyna trzyma w pionie?

Tak. Pierwsze miesiące po odejściu męża trwałam dzięki rutynie, dzięki temu, że codziennie trzeba wstać i zadbać o dzieci, o dom. Ale w którymś momencie zaczęło mi to doskwierać, że już nie miałam siły, żeby robić wszystko z musu. I zaczął się u mnie proces dbania o siebie, szukania pomocy. Poszłam do psychologa po wsparcie. Dużo rozmawiałam z przyjaciółmi, z moją siostrą. Szukałam różnych sposobów, żeby nie zjechać w dół.

W jakim momencie swojego życia jest pani dzisiaj?

Cieszę się tym, co przynosi mi życie, nauczyłam się, żeby doceniać, to co teraz mam. Trzeba zachować dobrą kolejność. Szczęśliwa matka to szczęśliwe dzieci. I u mnie to ma ogromne przełożenie, bo ja siebie obserwuję i widzę, jak się odnoszę do dzieci w momencie, kiedy sama jestem szczęśliwa ze sobą. Wówczas nasza relacja układa się książkowo.

Ale nie zawsze jest różowo.

Moje dzieci mówią nieraz do mnie, że jestem zaradna. Widzą, że sobie świetnie radzę. Ale pozwalam sobie też - teraz już rzadziej - na smutek i łzy. Coś się pojawia w ciągu dnia i rozklejałam się. Przytulam wtedy dzieci, mówię im, że mi jest smutno, że tęsknię za ich tatą. Ja nie ukrywam swoich uczuć przed dziećmi.

Nie ma sensu udawać przed dziećmi, że jest ok, skoro człowiek jest smutny, tęskni.

Kiedy dziecko mnie pyta, czy jestem smutna, mówię, że tak, że tęsknię. Nie należy oszukiwać dzieci, one przecież widzą, jak ja się czuję. Jak powiem, że "wszystko ok", a nie jest ok, to przecież dzieci nie będą wiedziały, o co tu chodzi i co jest prawdą.

Co pani odpowiada, kiedy dzieci pytają "mamo, czemu płaczesz"?

Że tęsknię za tatą, że mi go brakuje, że brakuje mi jego wsparcia. W ogóle obecności i rozmowy. My nie zamknęliśmy tematu ojca, on się cały czas w naszych słowach i myślach pojawia.

Pani jest teraz jedyną osobą, która musi dać dzieciom poczucie bezpieczeństwa. To bardzo odpowiedzialna rola.

Po śmierci męża musiałam sprzedać dom, mieliśmy duży kredyt we frankach. Musiałam z tego wyjść, żeby nie pogrążyć się dalej finansowo.

Kiedy żył mąż, nie interesowałam się sprawami bankowymi, prawnymi, umowami. On się tym zajmował. A kiedy sprzedawałam dom, kupowałam mieszkanie, musiałam wszystko ogarnąć, podszkolić się, żeby wiedzieć, o co chodzi. I przebrnęłam przez ten proces.

Pani kiedyś zwątpiła w siebie?

Ja nie mogę sobie pozwolić na takie rozważania, że ja sobie nie poradzę, nie dam rady. Wiem, że jestem w całości odpowiedzialna za naszą rodzinę.

Bardzo trudna rola.

Nie traktuję tego w kategoriach trudu, mam bardzo sprzyjające sytuacje, ludzi i to mi pomaga. W momencie, kiedy mąż zachorował, podjęliśmy batalię o jego zdrowie. W takich sytuacjach nie ma żadnych przeszkód, żeby znaleźć rozwiązanie, najlepszych specjalistów. I wtedy już wiedziałam, że nie ma takich drzwi, których nie otworzę. Że ja wszędzie pójdę. I nie ma dla mnie tematów, których się boję.

Niczego się pani nie boi?

Boję się jedynie choroby. Z całą resztą to ja sobie poradzę.

A co panią złości?

Ogarnia mnie złość, kiedy widzę dorosłych ludzi, którzy marnują swoje relacje z dziećmi. Mam wrażenie, że często tak się dzieje z egoizmu i bezmyślności. Nie mogę patrzeć, że nie potrafią docenić, że mają zdrowe dzieci, żonę, męża, z którym łączą ich uczucie i nagle coś się sypie przez błahe sprawy, które zależą od nich. To mnie złości. Szkoda, że człowiek docenia to dopiero wtedy, gdy straci najbliższą osobę.

Wszystkie teksty z naszego cyklu Mamy Moc tutaj

Czytaj również Taty Moc:

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.