Rano przy kwalifikacji do operacji jeszcze się nie znamy. Mamy swoje numerki, walizki z ukochanymi kocykami i pluszakami dzieci. Wszyscy, tj. rodzice z dziećmi, czekamy w kolejce do gabinetu. Domyślamy się, że zaraz przydzielą nas do wspólnych sal. Jestem przekonana, że wszyscy myślimy w tym czasie to samo: Czy ich dziecko ma tę samą przypadłość, co moje? Ile ma lat? Pewnie w wieku mojego. Nie, z pół roku młodsze. Ciekawe z kim nas położą? Może uda się z tymi od Igora, wydają się mili. Czekamy, jeszcze ze sobą nie rozmawiamy, jeszcze się nie znamy, ale już pomału rozumiemy nasze kody. Nikt z nas nie pije i nikt nie je. Wiadomo, dziecko na kilka godzin przed operacją nie może nic. Pełna solidarność rodziców z dziećmi.
Z naszej kolejki przechodzimy na odział wszyscy - sześciu chłopców i jedna dziewczynka. Dostajemy przydział - kto z kim będzie na sali. My w dwójce. Z Igorem. Każdy siada na swoim łóżku. Otwieramy nasze walizki, wyciągamy kocyki, zabawki dla dzieci, żadnego picia i jedzenia. Czekamy.
Pierwszy na salę operacyjną jest proszony Igor. Czterolatek idzie z mamą. Tata zostaje. Zaczynamy rozmawiać. Już wiemy, że nasze dzieci będzie operował ten sam profesor. Pocieszamy się wzajemnie, że to świetny fachowiec. Po kilkunastu minutach wraca mama Igora ze łzami w oczach. Mówi, że odpłynął jej na rękach, że trwało to może z 30 sekund, że nagle zapadł się w niebyt i zaraz kazali jej wyjść.
Rodzice operowanego chłopca dzwonią do swoich najbliższych, którzy czekali z niecierpliwością na znak, sygnał. Mówią, że już, że pojechał na blok. Ja to wszystko rozumiem, cała moja rodzina też czeka. Wieczorem prosili: Dzwoń, jak tylko coś będziesz wiedziała, my nie będziemy wydzwaniać, żeby was nie rozpraszać. Mama Igorka dzwoni do swojej babci. Trochę jej zazdroszczę, bo ja już nie mam żadnej babci, żadna nie czeka na informację od nas.
Nasza kolej. Za drzwiami bloku operacyjnego dostaję czepek, folie na buty, narzutkę na ubrania. Syn odpływa w przeciągu kilku sekund po podaniu narkozy. Kiedy zasypiał, trzymał mnie za rękę. Nie mam odwagi wyrwać się z tego uścisku. Anestezjolog mówi "No już, proszę uciekać, my tu mamy pracę". Wracam do naszej sali. Siadam na pustym łóżku syna. Rodzice Igora wciąż czekają. Wreszcie możemy sobie powiedzieć, jaką dokładnie operację mają nasi chłopcy. Przy dzieciach nie gadaliśmy, chcieliśmy im oszczędzić szczegółów.
Czekamy. Ale siedzieć się nie da. Nerwowo chodzimy po sali, po korytarzu, zaglądamy do telefonów. Wysyłam kilka smsów. Minuty dłużą się jak godziny. Wymieniamy między sobą jakieś półsłówka, co tu zresztą gadać - wszyscy wiemy, w jakiej jesteśmy sytuacji i co czujemy.
Wierzymy, że oddaliśmy dzieci w ręce profesjonalistów, że nikomu nie zadrży ręka, że nikt nie popełni błędu. Czekamy tylko na moment, kiedy zostaniemy poproszeni do sali pooperacyjnej, bo rodzic, tutaj gdzie jesteśmy, może być przy dziecku, kiedy ono wybudza się z narkozy.
Na sali pooperacyjnej lądujemy z Danielem. Chłopiec zjeżdża z bloku 10 minut po nas. Po wybudzeniu jest agresywny. Pielęgniarki mówią, że tak się zdarza, że dzieci czasem tak reagują na narkozę. Daniel głośno krzyczy, kopie, nie wie gdzie jest, co się dzieje, jest zły. Mój tylko pyta: Czy ja tu spałem? Czy minęła noc? I ponownie zasypia na moich rękach. Czekamy na profesora i relację z operacji. Ja czuję olbrzymią ulgę, że już jesteśmy razem.
Możemy wracać na salę. Biorę syna na ręce i niosę. Jest cięższy niż zwykle, bo ciało nadal bezwładne. Na korytarzu czekają "na swoje wywołanie" rodzice Alana. Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia, kiwamy sobie głowami - oni, że dobrze, że my już po, ja, że zaraz oni będą na moim miejscu, że będzie dobrze.
Około 14.00 jest już po zabiegach. Wszyscy mali pacjenci leżą półprzytomni na swoich łóżkach. Tata Igora siedzi obok syna i delikatnie głaszcze jego głowę. Chłopcy spokojnie oddychają, podsypiają. My, rodzice, w tym czasie dzwonimy. Każdy z nas mówi to samo - "To my. Już po wszystkim. Wybudził się. Udało się. Ma buzię we krwi. Śpi teraz".
Dzieci na odpoczynek mają 1,5 godziny. Potem pełna mobilizacja. Mają robić siku, pić wodę małymi łyczkami, pionizować się.
Po kilku godzinach wszyscy spotykamy się na korytarzu. Każdy trzyma swoje dziecko za rączkę. Chodzimy. Z miseczkami przystawionymi do buzi, bo dzieci często po narkozie wymiotują. Ostrożnie, powoli stawiają nogi, drżą, jakby ponownie uczyły się chodzić.
Mój syn nie chce chodzić, chce wrócić do łóżka. Miła pielęgniarka mówi do nas - "Blondynek ma używać nóżek". Wiec nie poddajemy się, walczymy dalej. Obok nas Alan ze swoim tatą też ćwiczą chodzenie. We dwóch pokonują długi korytarz. Tata jest wielki, Alan jeszcze malutki, mężczyzna chodzi dzielnie z synkiem przygarbiony, by słabemu jeszcze maluchowi było wygodniej.
Wszyscy pomalutku wracamy do normalności. Kiedy dzieci po spacerze odpoczywają na łóżkach, my rodzice zagadujemy na korytarzu, mimo że się sobie nie przedstawialiśmy, każdy z nas zna imiona wszystkich dzieci na oddziale. Każdy z nas wie, kto po kim szedł na blok i kiedy wyszedł. Pełna uważność i czujność. Tego dnia istniał tylko świat offline, świat realnych relacji międzyludzkich.
Szykujemy się do nocy. Pozwalają nam spać z dziećmi na łóżkach. Ci rodzice, którzy przybyli w parze umawiają się, które z nich zostanie z dzieckiem na noc. Tata Igora idzie spać do hotelu obok, żeby być blisko. Gdyby tylko coś się działo, żona ma dzwonić, bo on jest gotowy do działania.
Jakie mamy poglądy polityczne, jaki zawód, jakie logo na torebkach, polówkach, jakie samochody zaparkowane przed szpitalem, kto z nas z miasta, kto ze wsi - nic z tego nie miało znaczenia. Nic. Byliśmy tego dnia rodzicami w pełni swoich sił, słabości, możliwości. Z pełną uczuciowością i strachem na wierzchu. I każdy z nas był wspaniały, najlepszy. Tata Igora, tata Alana i mama Daniela, która dzielnie walczyła z nadpobudliwością dziecka po narkozie. To były rutynowa operacje, ale dla nas, rodziców, to był czas pełnej mobilizacji i wiary w innych ludzi, w ich wiedzę i umiejętności.
Następnego dnia mogliśmy wracać do domu. Wszyscy z tymi samymi wskazówkami dalszej opieki nad dziećmi po zabiegu. Kiedy mijaliśmy się po raz ostatni na korytarzu, życzyliśmy sobie powodzenia. Mówiliśmy: kto wie, może kiedyś się gdzieś tam spotkamy. W sklepie z meblami, na koncercie, na spacerze, w parku. I dobrze wszyscy wiedzieliśmy, że nawet jeśli się spotkamy, to pewnie ledwo się poznamy, bo życie szybko wyrwie nas z mikroklimatu oddziału. Mikroklimatu, który zdarza się tylko w okolicznościach strachu o życie dzieci.