Samotny ojciec: Minister mówiła, że mam sobie drugie dziecko urodzić, wówczas da kasę [LIST]

- Pamiętam dzień, gdy koleżanka z pracy zapytała, czy prasowałem dziś koszulę. Ja patrzę, a tu wyprasowana o ósmej rano koszula, o dziewiątej wygląda, jakby nigdy nie widziała żelazka. Noszenie na rękach małego wyrywającego się szkraba uczyniło z niej szmatę - czytamy w liście samotnego ojca, który od kilku lat samodzielnie wychowuje syna.

Żona umarła w 2012 r. Nie zdążyła powiedzieć mi, że dam radę, że mam nie pękać. Pochowałem ją trzy dni przed wigilią, nasz syn miał wówczas rok. Takie tragedie dzieją się tylko w filmach, a tu budzisz się i masz ją w domu. Czujesz strach, strach, strach i cholerne zimno.

Była młodą, piękną, wykształconą kobietą. Pomimo upływu lat, nie umiem pogodzić się z taką niesprawiedliwością. Nie chodzi tu o mnie, raczej o to, że niczego w życiu nie użyła, że wszystko ominęło ją i naszego syna, który jako jedyny w promieniu dziesięciu kilometrów nie ma mamy.

I z pełną odpowiedzialnością śmiem twierdzić, że nic niewarta matka czy ojciec pojawiający się raz na jakiś czas, są lepsi od takich, którzy nie mogą już zadzwonić.

Przez pierwsze miesiące mój syn był u mojej mamy. Pracowałem 120 kilometrów od domu, ale jeździłem do niego, starając się, by zbyt często nie spał bez taty. To był straszny czas, ale nie dla syna. On szybko przywykł do nowej sytuacji, bardzo pokochali się z babcią.

Poznałem panią Kasię w centrum kryzysowym. Mądrą, doświadczoną kobietę, która dała mi wiarę, że dam radę go wychować. Okres żałoby trwał do 2013 roku. W tym roku zaczęliśmy żyć sami w naszym domu, syn poszedł do żłobka.

Pierwszy dzień w żłobku? Pamiętam tylko, że nie umiał wejść samodzielnie po schodach. Nadal był kruszynką. Zaraz zachorował, nie chciał mnie wypuszczać do pracy.

Czułem się wyrodnym tatą, a jeśli dodamy do tego opór przy ubieraniu, szykowaniu i w drodze do żłobka, to suma wszystkich tych przeciwności sprawiła, że wróciłem do palenia po kilku latach abstynencji.

Pamiętam dzień, gdy koleżanka z pracy zapytała, czy prasowałem dziś koszulę. Ja patrzę, a tu wyprasowana o ósmej rano koszula o dziewiątej wygląda, jakby nigdy nie widziała żelazka. Noszenie na rękach małego wyrywającego się szkraba uczyniło z niej szmatę.

Pracowałem wówczas od dziewiątej do siedemnastej. Niby mogłem sam zaprowadzić i odbierać syna, ale uznałem, że przyda mi się pomoc i przychodziła niania, którą - choć dziś już nam nie pomaga - nadal uważamy za rodzinę.

Czas biegnie szybko, strasznie szybko. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem.  Tak dojechaliśmy do pierwszych wakacji, które syn spędził u babci, dając mi trochę czasu na złapanie równowagi i jakieś zmiany czy remonty w domu.

Zarówno żłobek, jak i przedszkole, były samorządowe, blisko domu i dawały mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Dzięki nim nie martwiłem się o dziecko i mogłem poświęcić się pracy.

Koniec przedszkola to koniec bezpiecznej przystani, trzeba iść do szkoły. Z jednej strony duma, że mój syn już "prawie dorosły", z drugiej zmiana godziny wyjścia z domu, konieczność zrobienia drugiego śniadania. Niby wszystko podobne, a jednak bardzo różne.

Dziś już nie biegam o siódmej rano każdego dnia po świeży chleb i wędlinę do sklepu po to, żeby mój syn nie miał brzydszej lub mniej smacznej kanapki od kolegi czy koleżanki. A kiedyś naprawdę było to dla mnie ważne.

Kiedyś zapytałem syna, czy ma ładne i smaczne jedzenie i czy nie czuje się gorszy od innych dzieci. Powiedział mi, że ma najładniejsze i najpyszniejsze na świecie, bo tylko tata takie umie zrobić. Pomyślałem, że było warto.

Zazwyczaj pracę kończę na tyle wcześnie, że nie ma problemu z odebraniem syna ze szkoły. Często nawet odbieram go bezpośrednio po zakończeniu lekcji. Ale w każdym miesiącu mam taki okres pracy, że ciężko mi dotrzeć do siedemnastej lub gdy już rano wiem, że nie dam rady i wówczas zaczynają się schody. Bo za bardzo nie ma kto nam pomóc. Ale z pomocą raz przyjdzie ciocia, raz wujek, raz sąsiadka, czasem syn pojedzie ze mną - w sumie dajemy radę. Myślę, że niejedno z dzieci, które ma dwójkę rodziców, wraca znacznie później do domu i dzieje się to znacznie częściej.

Obiady syn niby je w szkole, ale ja jem dopiero po pracy i lubię jeść z nim. Raz restauracja, raz gotowanie, raz coś zamówimy, ale zawsze ustalamy to wspólnie zawierając kompromisy.

Uczyliśmy się już w przedszkolu - proste liczenie i niezłe pisanie mieliśmy opanowane pierwszego dnia szkoły. Nadal uczymy się każdego dnia, od niedzieli wieczorem do czwartku. Piątek i sobotę mamy wolną. No, chyba że czytamy jakąś książkę, ale tego już nie traktujemy jako nauki. Nie wygląda to źle, choć fochy, łaski i sporadyczne kłótnie - przeważnie przed rozpoczęciem nauki - bardzo mnie dotykają i napawają niepewnością oraz lękiem przed jutrem.

Technicznie wszystko jest do zrobienia i czy matka, czy ojciec, można się wszystkiego nauczyć, uporządkować. Dograć tak, że pomimo trudności takiego życia daje się radę. Ale życie to nie tylko zaspakajanie głodu czy ochrona przed zimnem.

Mam miliony wątpliwości, rozterek. Czy nie za bardzo się wściekam? Czy nie za bardzo się drę? Czy nie jestem za kategoryczny? Czy nie jestem za twardy? Czy nie jestem za miękki? Czy nie jestem za bardzo ustępliwy? Czy nie jestem zbyt mało konsekwentny? Czy go za bardzo nie rozpieszczam? Czy poświęcam mu wystarczająco dużo uwagi? Czy go nie tłamszę? Czy go wystarczająco wspieram? Takie pytania można mnożyć. Czuję, że mężczyźnie jest z tym jednak trudniej niż kobiecie i dużo więcej siły musi włożyć, żeby uzyskać podobny efekt.

Może się mylę, ale mnie bycie "akuratnym" kosztuje bardzo dużo uwagi, samokontroli i strasznie muszę się starać. W dzień zakończenia roku szkolnego idziemy na cmentarz.  Dla mnie to najważniejszy dzień w roku. Staję i - łkając - zdaję raport z tego, co zrobiliśmy. Kiedy najbardziej brakuje mi żony? Zawsze, gdy jest bardzo dobrze albo bardzo źle, gdy syn skoczy "sześć metrów", gdy zrobi coś wyjątkowego, gdy nie ma się z kim podzielić tym szczęściem i tą dumą.

Rodzice wspólnie wychowujący dzieci pewnie o tym nie wiedzą, jakie to wspaniałe móc dzielić się radością. Drugim stałym deficytem matki jest moment, gdy jest źle, gdy syn jest chory, a trzeba iść do pracy.

Mój syn nie ma renty po mamie. Pani minister dawała 500 złotych na drugie dziecko milionerom, ale mój syn był dla niej nikim, czego nigdy rządzącym nie daruję.

Pamiętam, jak pani minister mówiła, że mam sobie drugie dziecko urodzić, wówczas da kasę. Cholera, to się nie uda. My, samotni ojcowie, nie urodzimy drugiego. A jest nas pewnie z 80 tysięcy. Gdy dawali 300 złotych na przybory szkolne już unieśliśmy się honorem i nie robiliśmy z siebie dziadów. I jak to pisał Stasiu Grzesiuk "Boso, ale w ostrogach".

Czasem ktoś pyta, czemu nie ułożyłem sobie życia od nowa. Czemu mój syn nie ma na co dzień "nowej mamy" w domu? Czemu ja nie mam choć raz na tydzień ugotowanej zupy, gdy wracam z pracy i podanego ibuprofenu, gdy mam grypę? Nie wiem czemu. Może tak łatwiej, bezpieczniej, rozsądniej. No i może - na tym etapie życia - strasznie trudno połączyć te dwa światy, dwie różne rodziny?

Od redakcji

Powyższy list otrzymaliśmy po publikacji artykułu: Samotny tata: Czułem, jakby mnie skazywali na nieudacznictwo. "Jak ty chłopie dasz sobie radę?"

Tacie chłopca bardzo dziękujemy, że znalazł czas i napisał do nas i zachęcamy innych samodzielnych ojców, aby podzielili się z nami swoimi historiami. Wybrana z nich opublikujemy na naszym portalu i nagrodzimy książką. Czekamy na listy pod adresem: edziecko@agora.pl

Więcej o:
Copyright © Agora SA