Dr hab. Anna Zachorowska-Mazurkiewicz: - Zadziałała tu bardzo intensywna dezinformacja. Emocje wzbudzają "emerytury dla matek" z minimum czwórką dzieci, podczas gdy w rzeczywistości to nie są emerytury, tylko rodzicielskie świadczenia uzupełniające - tak to się nazywa. W mediach, a nawet na stronach ministerstwa funkcjonuje termin "matczyne emerytury", to wprowadza ludzi w błąd.
- Nie wszystkie. To są świadczenia, które przysługują osobom, które posiadają minimum czworo dzieci i znajdują się w wieku emerytalnym, czyli dla kobiet powyżej 60. roku życia, ewentualnie dla mężczyzn powyżej 65. roku życia. Świadczenia przewidziano dla osób, które nie posiadają wystarczających środków zapewniających życie na poziomie przetrwania. Czyli de facto jest to pomoc osobom ubogim, które w swoim życiu doczekały się czwórki dzieci.
- O te świadczenia trzeba się ubiegać, spełnić kryterium dochodowe. To Zakład Ubezpieczeń Społecznych lub Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego uznają, czy poziom życia osoby ubiegającej się o świadczenie jest wystarczająco niski. To raptem 60 tysięcy matek, które nie mają prawa do emerytury, ponieważ nie pracowały w swoim życiu, i 20 tysięcy osób, które pracowały za mało, by wypracować minimum emerytury. I tyle.
- To jest skrót myślowy, ale też nośna idea, że rząd dostrzega i docenia wkład nieodpłatnej pracy kobiet. "Matczyna emerytura" ma być nagrodą za wysiłek włożony w wychowanie przyszłych pokoleń Polaków. Nie do końca jest to prawda. Jeżeli uznamy, że doceniamy pracę nieodpłatną, którą wykonujemy w gospodarstwie domowym na rzecz członków rodziny, to rodzi się pytanie, skąd wzięło się ograniczenie, że doceniamy jedynie pracę kobiet posiadających minimum czwórkę dzieci, a i tak nie wszystkich.
- Tak. Bo czy matki, które wychowały trójkę dzieci, już nie wykonywały ciężkiej pracy? Dlaczego czynności związane z wychowaniem i prowadzeniem domu stają się odpłatną pracą dopiero przy czwórce dzieci?
- Liczba trzy ma przynajmniej jakieś uzasadnienie, jest to powyżej wskaźnika prostej zastępowalności pokoleń.
Dwójka dzieci w Polsce to niewystarczająco. Żeby nastąpiła zastępowalność pokoleń, trzeba urodzić o jedno więcej. Być może w programie "Mama 4 plus" chodzi o to, aby zwiększyć populację?
- Rynek pracy jest nasycony, mamy historycznie niską stopę bezrobocia i zachodzimy w głowę, jak uzupełnić niedobory pracowników. Być może to jest celem programu. Ale tutaj nasuwa się pytanie, po co w takim razie wypycha się kobiety z rynku pracy?
- To bardzo tradycyjne spojrzenie na rodzinę. Mężczyzna jako żywiciel rodziny - ten, który zdobywa chleb na rynku pracy. A kobieta zajmuje się domem. Jeśli spełni kryterium pod tytułem "wychowanie czwórki dzieci" to ma przed sobą obietnicę, że w wieku 60 lat - dzięki rządowi - zostanie niezależna ekonomicznie. Otrzyma 930 zł na rękę. Ale teraz pojawia się pytanie: czy te pieniądze faktycznie dają niezależność ekonomiczną?
- Tylko że nikt nam nie da gwarancji, że dzieci niepracujących zawodowo matek w ogóle wejdą na rynek pracy. Jeśli to są np. córki, może one też będą widziały swoją rolę w pracy na rzecz swojej rodziny za obietnicę 1100 złotych w wieku 60 lat. Być może, zamiast skupiać się na zwiększeniu dzietności i programach promujących dezaktywację zawodową, należałoby aktywować ludzi, którzy nadają się do pracy, ale jej nie podejmują.
- Gdyby program "Mama 4 plus" był prezentowany jako program pomocy dla najuboższych, to ta kobieta, która wypracowała swoją emeryturę, pewnie czułaby się źle, ale być może nie widziałaby takiej niesprawiedliwości. Pieniądze z programu nie są jednak emeryturami. Gdyby tak było, wówczas wszystkim matkom "cztery plus" należałoby się takie świadczenie. Również tym, które zdecydowały się na pracę zawodową i wychowanie czwórki dzieci. Wówczas powinny sobie dodać dwie emerytury z dwóch źródeł. Tak się jednak nie stanie, bo to nie jest program dla matek "cztery plus", tylko program dla najuboższych matek "cztery plus".
Dwójka dzieci w Polsce to niewystarczająco, żeby nastąpiła zastępowalność pokoleń, trzeba urodzić o jedno więcej. fot: archiwum prywatne
- Można się zastanowić, czy praca zawodowa, którą wykonujemy, daje nam satysfakcję, czy nas uspołecznia. Gorzej, kiedy chodzimy do pracy, która nie spełnia żadnych kryteriów godnej pracy, nie daje satysfakcji, chodzimy tam tylko i wyłącznie dla gloryfikacji pieniężnej i po to, aby wypracować minimalną emeryturę. W takim przypadku faktycznie można poczuć, że system potraktował nas niesprawiedliwie.
- Programy uniwersalne są uzasadnione.
Jeżeli dajemy "emeryturę dla matek", dajmy ją wszystkim, a nie wybranej części najbiedniejszych, które posiadają minimum czwórkę dzieci. Dla mnie to jest kompletnie niezrozumiałe, dlaczego dopiero od czwórki dzieci należy się świadczenie. Jest dla mnie natomiast zrozumiałe, dlaczego - jako społeczeństwo - mamy pomagać finansowo rodzinom z dziećmi.
- Jest takie stwierdzenie Nancy Folbre, która twierdzi, że dzieci to jest dobro publiczne. Jeżeli mamy dzieci, które zostają dobrze wychowane na obywateli, na pracowników, to one wchodzą w system pod tytułem "rynek pracy" i w system emerytalny, który jest w dużej mierze systemem repartycyjnym i powodują, że te osoby, które pracowały i nie miały dzieci, są utrzymywane przez dzieci rodziców, którzy wykonali wysiłek, wychowali i zainwestowali w potomstwo.
Całe społeczeństwo polega na dzieciach, ale nie wszyscy te dzieci wychowują. Ja nie rozumiem akurat takiego zdziwienia osób, które mówią, "dlaczego my mamy łożyć na cudze dzieci". Uważam, że wszyscy za dzieci powinni płacić.
- Matki wnoszą większy wkład w wychowywanie dzieci niż np. ojcowie. Istnieją na to dane statystyczne. To tzw. budżety czasu, które są regularnie zbierane przez Główny Urząd Statyczny. Według tych danych kobiety dwa razy więcej czasu spędzają z dziećmi. Wkład matek jest większy, więc zgodzę się z tym, że strumień pieniędzy powinien być skierowany właśnie na nie.
- Niby tak, ale matki dwójki dzieci też ciężko pracują. Ich nieodpłatna praca na rzecz rodziny też powinna zostać zauważona. Plus najważniejsza kwestia - 1100 złotych za wychowanie czwórki, czasami ósemki dzieci. Czy to naprawdę jest docenienie nieodpłatnej pracy kobiet czy raczej wskazanie na to, jak bardzo jest ona dzisiaj niedoceniana?
- Minister rodziny wypowiadała się na ten temat w wywiadzie dla Polskiego Radia i powiedziała, że program ma na celu nie tylko podniesienie poziomu życia najuboższych matek czwórki dzieci, ale ma być też zachętą dla Polaków, aby decydowali się na więcej dzieci. Rząd widzi zatem w programie tę drugą funkcję, czyli zwiększenie dzietności.
- To może tak wyglądać, ale warto zwrócić uwagę, że młoda matka dwójki dzieci, jeżeli zdecyduje się na kolejną dwójkę, po zakończeniu otrzymywania świadczeń z 500+, może znaleźć się w sytuacji, że np. przez 15 lat nie będzie miała żadnego świadczenia. Pamiętajmy, że świadczenie z programu "Mama 4 plus" otrzymuje się w momencie przekroczenia 60. roku życia. Więc tutaj pojawia się bardzo długi okres bez otrzymywania żadnych środków. Myślę, że Polki są osobami, które rozsądnie podchodzą do tematu zabezpieczenia swojego życia. A jeżeli faktycznie część osób się na to zgodzi, to proszę zwrócić uwagę na zapis, który mówi o tym, że to, czy świadczenie zostanie przyznane danej osobie, zależy od decyzji Prezesa Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. A to, kogo uzna on za osobę, której się takie świadczenie należy, to naprawdę jest - na chwilę obecną - wielka zagadka.
- Nie i to trzeba podkreślać na każdym kroku, ponieważ ludzie będą źle poinformowani. A podjęcie decyzji o posiadaniu większej liczby dzieci, zaangażowanie emocjonalne, fizyczne i finansowe może się okazać pułapką.
- Znając społeczeństwo - nie tylko zresztą polskie - wiem, że matki wielodzietne zazwyczaj były takim celem. Przecież pokutuje przeświadczenie, że kobiety pracujące w domu na rzecz swojej rodziny, to są kobiety w ogóle nie wykonujące żadnej pracy. Takie jest wrażenie społeczne, że one całymi dniami siedzą i patrzą się w telewizor, oglądają seriale.
I teraz nagle na ten obraz nakłada się program rządowy, który mówi, że za to siedzenie i oglądanie telewizji to my wam jeszcze damy 1100 zł. Właśnie stąd, moim zdaniem, takie negatywne reakcje.
- Ja myślę, że bardzo dużo dałaby nam wszystkim kampania informacyjna, która pokazałaby, co to znaczy praca w domu. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, ile matki - ale też niektórzy ojcowie - wkładają wysiłku w pracę nieodpłatną w domu. Ta praca jest niewidzialna, niewynagradzana i stąd pokutujące wrażenie, że niepracujące zawodowo kobiety nic nie robią. A teraz do tego dochodzi 1100 zł za "siedzenie w domu". Myślę, że taka poparta danymi kampania informacyjna zrobiłaby dużo dobrego w takim sensie, że ludziom by było po prostu wstyd mówić o tym, że ktoś dostaje coś za nic.
***
Dr hab. Anna Zachorowska - Mazurkiewicz: ekonomistka, adiunkt w Instytucie Ekonomii, Finansów i Zarządzania Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkini Think Tanku Feministycznego. Zajmuje się ekonomią instytucjonalną i feministyczną, jest autorką książki "Praca kobiet. Perspektywa ekonomii głównego nurtu i ekonomii feministycznej " oraz współredatorką zbioru "Gender i ekonomia opieki".
Powinno cię również zainteresować:
Matki 4+ od marca z emeryturą od państwa. Dostaną 1100 zł [AKTUALIZACJA]
Ludzie bezlitośnie krytykują państwowe emerytury dla matek 4+. "Strzał w kolano!"