U męża w kieszeni

Co zrobić, gdy pieniądze zaczynają dzielić małżeństwo?

Jesteśmy małżeństwem od trzech lat. Mąż pracuje, a ja opiekuję się naszą półroczną córeczką. Jestem na urlopie wychowawczym, mam niewielki zasiłek, właściwie utrzymujemy się z pensji męża. I to właśnie jest mój problem. Mąż ma swoje konto w banku, na które wpływa jego pensja. Za każdym razem, gdy potrzebuję pieniędzy (na dom lub dla siebie) muszę go prosić, by mi dał konkretną kwotę. Nie mam nawet karty do bankomatu i nie mogę podjąć pieniędzy, gdy mi zabraknie na zakupy.

Przyjaciółka mówi, że u niej jest zupełnie inaczej, że mają z mężem wspólne konto i nikt nikogo nie kontroluje. Głupio się czuję, gdy za każdym razem muszę prosić o pieniądze albo tłumaczyć się, na co mi są potrzebne. Mąż mówi, że nie chce mi dawać karty, bo boi się, że wtedy nie starczy nam do pierwszego. Ale ja przecież nie jestem rozrzutna! Nie chcę ciągle czuć się jak dziecko, które prosi o kieszonkowe. Czy to prawda, że w dobrym małżeństwie kasa powinna być wspólna?

Rady czytelniczek

Pieniądze powinny być wspólne

Mamy z mężem wspólną kasę. Pracujemy oboje - mąż zarabia więcej, ale to ja kontroluję stan konta, reguluję rachunki, rozliczam podatki. O większych zakupach decydujemy wspólnie. Ja dobrze się zastanowię, zanim pozwolę sobie na nowy ciuch, mąż dyskutuje ze mną konieczność rozbudowy komputera. Takie rozwiązanie kwestii finansowych wynika z tego, że mamy do siebie zaufanie. Pieniądze nigdy nie były przedmiotem poważnych kłótni między nami - zawsze potrafimy znaleźć kompromis.

Autorka listu słusznie czuje się niezręcznie, jest przecież upokorzona proszeniem męża o kieszonkowe. Praca żony i mamy jest ciężka i odpowiedzialna. I można ją konkretnie wycenić (zliczyć koszt zatrudnienia opiekunki, gosposi, kucharki przez 24 godziny na dobę).

Pieniądze powinny być wspólne, bez względu na to, czy w małżeństwie pracuje zawodowo jedna osoba, czy dwie. Każdy z małżonków ma swój wkład w rodzinę - dlatego każdy powinien się czuć komfortowo, a mówienie: "Bo ty wszystko wydasz i nie starczy do pierwszego" jest wyrazem niepoważnego traktowania i braku zaufania. (Beata)

Osobno, ale razem

My mamy z mężem osobne konta, ale tylko dlatego, że gdybyśmy chcieli np. wziąć kredyt, mógłby być podwójny... Zarabiamy oboje mniej więcej jednakowo. Pieniędzmi zarządza mąż, który prowadzi skrupulatne rachunki. Razem jednak ustalamy, ile mamy w danym miesiącu pieniędzy, jakie mamy płatności, na co możemy sobie pozwolić i ile możemy odłożyć. Z zakupami nie ma problemu - mówię, ile będę potrzebować, i tyle. Zresztą teraz moje potrzeby zeszły na drugi plan. Najważniejsze są wydatki związane z dzieckiem - i tutaj raczej nie oszczędzamy ani specjalnie nie liczymy... (Agnieszka)

Konto na potrzeby domu

Rozmowa o pieniądzach na dom nie powinna polegać na prośbach osoby, która gospodarstwo prowadzi, o każdy grosz, tylko na wspólnych ustaleniach. I do tego powinna Jola dążyć, bo istotnie wydzielanie pieniędzy dorosłej osobie może być odbierane jako upokarzający brak zaufania. Jak dotąd przecież mąż nie próbował nawet powierzyć jej klucza do sejfu, czyli karty do bankomatu! Jola nie miała kiedy wykazać się rozrzutnością, więc można się zastanowić, skąd takie podejrzenia męża.

Powinna porozmawiać z mężem, opowiedzieć, że czuje się w jakiś sposób ubezwłasnowolniona jego podejściem i rozważyć, jak to będzie z zarządzaniem pieniędzmi, kiedy ona wróci do pracy.

Może też zaproponować rozwiązanie, które zastosowało znajome małżeństwo w podobnej sytuacji - mąż założył osobne konto na potrzeby domu, na które przelewał rozsądną, wynikającą z kalkulacji część pieniędzy, ona dysponowała tymi środkami, miała swoją kartę i nie musiała prosić o pieniądze przed każdymi zakupami, natomiast pan domu miał wrażenie kontroli nad wydatkami. Cóż, faceci chyba to lubią.

Komentarz psychoterapeutki Zofii Milskiej-Wrzosińskiej

Może trzeba dorosnąć

Pani Jola jest zatrudniona na czarno w charakterze pomocy domowej i opiekunki do dziecka, a jej wynagrodzeniem jest utrzymanie i zapewne pokrycie wydatków osobistych w określonej wysokości. Oczywiście z kosztów prowadzenia domu musi się ściśle wyliczać, jak każdy podwładny, gdy dysponuje pieniędzmi nie własnymi, a pracodawcy. Specyfika sytuacji zawodowej pani Joli polega na tym, że pracodawcą jest jej mąż, a dziecko, nad którym sprawuje opiekę to jej własna (i męża) córeczka.

Na ogół nawet najbardziej konserwatywni mężowie, jeżeli już oddają żonom pieczę nad domem i dziećmi, to traktują małżonki raczej jak ochmistrzynie niż jak proste służące - czyli w miarę możliwości zaopatrują je w niezbędne zasoby (co dziś oznacza przede wszystkim pieniądze) i godzą się, by dysponowały nimi wedle uznania. Owszem, bywa, że zachowują się przy tym, jak patriarchalni łaskawcy ("Na początku maja kupujesz truskawki? Myślisz, że pieniądze z nieba spadają?"), ale w sumie wolą kłopotliwą odpowiedzialność za codzienne życie scedować na żonę. Dlaczego zatem w domu pani Joli ułożyło się inaczej?

Czytelniczka nie pisze, jak było przed urodzeniem się dziecka. Czy pracowała, a jeśli tak, to kto odpowiadał za planowanie wydatków, jak były dzielone pieniądze obojga, na co przeznaczane i kto o tym decydował. Bez tego nie można w pełni zrozumieć obecnej sytuacji. Może mąż już wcześniej objął funkcję strażnika wspólnej kasy i teraz ją po prostu dalej pełni, a żona uświadomiła sobie ten układ dopiero wtedy, gdy przestała mieć własne pieniądze i zaczęło jej być z tym niewygodnie?

Jest jeszcze inna możliwość: mąż w głębi duszy wyznaje zasadę odrębności majątkowej w małżeństwie i uważa, że każdy ma prawo dysponować tylko tymi pieniędzmi, które sam zarabia, a dzielenie się swoim dochodem z żoną to tylko kwestia dobrej woli, rodzaj gestu czy nagrody za dobre sprawowanie. Tak czy inaczej, powstaje pytanie:

Dlaczego pani Jola co najmniej od pół roku tkwi w sytuacji ubezwłasnowolnienia finansowego i dopiero teraz zaczyna się nieśmiało rozglądać dookoła, patrząc, jak jest u innych. Być może rola osoby nie ponoszącej odpowiedzialności za niektóre aspekty wspólnego życia w jakiś sposób jej odpowiadała.

Czytelniczka pisze: "nie chcę ciągle czuć się jak dziecko, które prosi o kieszonkowe". Przypuśćmy jednak, że pani Jola do tej pory w swoim związku pod niektórymi względami funkcjonowała jak dziecko, a dopiero teraz (być może pod wpływem macierzyństwa) zaczyna dorastać. Na szczęście wydarzyło się to po trzech latach małżeństwa, kiedy jeszcze istnieje realna szansa zmiany psychologicznego układu.

Pewna emocjonalna "dziecinność" (rozumiana jako niepewność, zależność od innych) przejawia się w tym, że czytelniczka nie ma zaufania do swoich uczuć i spostrzeżeń, raczej szuka poparcia w zewnętrznych autorytetach. Pisze: "Przyjaciółka mówi, że u niej jest inaczej..." albo "Czy to prawda, że w dobrym małżeństwie kasa powinna być wspólna?". Widać, że wygodnie byłoby jej rozmawiać z mężem, powołując się na innych, a nie na swoje zdanie. Taka postawa utrwala przekonanie męża o niedojrzałości i niesamodzielności żony.

Pani Jola dziwi się obawom męża, że korzystanie przez nią z karty mogłoby spowodować trudności finansowe, bo przecież ona nie jest rozrzutna. Powstaje pytanie skąd wobec tego te wyobrażenia męża.

Być może mają one jakieś podstawy we wspólnej przeszłości i w tej sytuacji czytelniczka powinna przekonać męża, że jej stosunek do pieniędzy się zmienił i nie chodzi jej o to, by móc kupować do woli reklamowane w telewizji produkty.

Albo też do tej pory pani Jola nigdy nie miała okazji razem z mężem decydować o rodzinnych finansach i sądzi on, że żona nie ma w tym względzie żadnego doświadczenia, zatem gdy się ją do kasy dopuści, nastąpi nieuchronnie katastrofa. To trochę tak, jakby kartę do bankomatu dać dziecku czy nastolatkowi - można mieć wątpliwość, czy oprze się pokusie i czy w ogóle rozumie, że używanie karty to jest realne wydawanie realnych pieniędzy.

Niezależnie od tego, czy mąż ma rację czy nie, widząc panią Jolę jako niezbyt odpowiedzialne dziecko, powinna przekonać go, że tak nie jest.

I nie chodzi tu o czcze deklaracje, ale o taki sposób kontaktu z mężem, który przekona go, że rozmawia z osobą mającą własne poglądy i pragnienia, gotową ich bronić i brać za nie odpowiedzialność. Zamiast tłumaczyć się, na co jej pieniądze, niech wreszcie spyta, o co właściwie mąż ją podejrzewa i na jakiej podstawie. Zamiast mówić, jak jest u innych, niech powie, jak chce, żeby było u niej - bo rodzina powinna być kształtowana również przez nią, nie tylko przez męża. Zatem jeśli nie chce być traktowana jak dziecko, niech spróbuje nie zachowywać się jak dziecko.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.