Pływanie barką z dziećmi? Po delcie Wisły? - nasze plany wakacyjne dziwiły znajomych. Zorientowaliśmy się, że słysząc o barce wyobrażają sobie wielkie ponure jednostki przewożące węgiel. Tymczasem barka to pływający domek campingowy, znany w Europie jako houseboat. We Francji, Holandii czy Niemczech pływanie barkami po rzekach i kanałach to popularna forma turystyki. Kilka lat temu zasmakowaliśmy w niej we Francji i byliśmy mi zachwyceni. Kiedy usłyszeliśmy, że w Polsce można wynająć houseboat, uznaliśmy, że musimy spróbować. Żuławy wybraliśmy, bo chcieliśmy zobaczyć, jak z pokładu barki wygląda delta Wisły. No do Rybiny, skąd mieliśmy ruszyć, łatwo dojechać z Warszawy.
Planując wyjazd wiedzieliśmy mniej więcej czego się spodziewać po barce (mogliśmy ją obejrzeć na stronie internetowej armatora) i po naszych dzieciach: 19-miesięcznej Antosi i 5-letniej Maryni. Nie wiedzieliśmy jedynie, co wyjdzie z połączenia tych składników. Byliśmy jednak dobrej myśli.
Pokazywaliśmy dziewczynkom zdjęcia w Internecie i opowiadaliśmy, co je czeka. Może dlatego początek był fantastyczny.
Gdy tylko dojechaliśmy do przystani, Marynia i Antosia natychmiast ruszyły do zwiedzania łodzi. Popędziliśmy za nimi. Wnętrze barki składało się z dwóch sypialni (każda z podwójnym łóżkiem i półkami na rzeczy), salonu z kanapami i stołem, aneksu kuchennego z lodówką, bieżącą ciepłą wodą i kuchenką gazową oraz miniaturowej, ale funkcjonalnej łazienki (z toaletą i prysznicem). A wszystko na 9 metrach długości i niecałych 3 metrach szerokości. Do dyspozycji mieliśmy też ogrzewanie gazowe, radio i telewizor z DVD. I masę schowków. W dodatku, w odróżnieniu od jachtów żaglowych, w środku barki można się było swobodnie wyprostować. No i wcale nie bujało! Zapowiadało się wspaniale.
Dziewczynki z przejęciem oglądały swój tymczasowy dom, otwierając szafki i zaglądając we wszystkie kąty. Pracownik armatora pokazał nam, jak działają poszczególne urządzenia. Mieliśmy już doświadczenie, więc instruktaż ograniczył się do minimum, gdybyśmy nigdy nie pływali barką przeszlibyśmy krótkie szkolenie z jej prowadzenia. Nie potrzeba do tego specjalnych uprawnień. Obsługa jest prosta: ster działa i wygląda jak kierownica samochodowa, a dźwignia kierująca pracą silnika przypomina drążek zmiany biegów. Trzeba jedynie chwilę posterować, żeby wyczuć, jak to działa. Zresztą w razie wątpliwości na łodzi są skrypty z instrukcjami, zawsze można też zadzwonić do dyżurującego pracownika bazy.
Nie planowaliśmy dokładnie trasy, byliśmy otwarci na różne scenariusze, w zależności od czasu, rozwoju wypadków, pogody i kondycji (dzieci i naszej). Nie chcieliśmy się nigdzie śpieszyć, niczego sobie narzucać. Postawiliśmy na luz: chodziło nam o to, żeby po prostu pobyć razem, nacieszyć oczy krajobrazem i kontaktem z wodą.
Żuławy okazały się do tego idealne. Gdy przepłynęliśmy pod zwodzonym mostem w Rybinie na rzekę Szkarpawę, zorientowaliśmy się, że krajobraz jest tu tak spokojny i monotonny, że nic, tylko odpoczywać. Płasko jak okiem sięgnąć. Po obu stronach rzeki szuwary, w nich czaple siwe i łabędzie. Dalej łąki, krowy, bociany, wierzby Co jakiś czas most albo wioska. Minięcie się na rzece z inną barką czy łódką wędkarzy stanowiło rzadką atrakcję. Czasem godzinami nie widzieliśmy żywego ducha.
Mimo tego spokoju nie nudziliśmy się na barce. Trudno o nudę, gdy na pokładzie są dwie ruchliwe, dziewczynki. Nasze córki obejrzawszy wszystko pod pokładem, przeniosły się do kokpitu, gdzie tata siedział za sterem. Uprzedziliśmy je, że wychodząc na zewnątrz muszą być w kapokach. Ubrana w kamizelkę Marynia mogła poruszać się po całym pokładzie, Antosię zaś przywiązaliśmy do jednego z relingów metrową liną. Na szczęście była zbyt przejęta siedzeniem na "balkonie", jak nazywała kokpit, żeby zauważyć, że ma ograniczoną swobodę ruchów.
Łódź wolno sunęła do przodu, a my oglądaliśmy okolicę przez lornetkę, trenowaliśmy sterowanie z dziećmi na kolanach, czytaliśmy książki, rozmawialiśmy. W międzyczasie wykonaliśmy udany manewr podejścia do kubka niekapka, który Antosia wrzuciła do wody.
Korzystając z chwili słońca i snu młodszej córki zrobiliśmy sobie przystanek na kąpiel. Stanęliśmy na kotwicy i we trójkę z Marynią skakaliśmy do Szkarpawy z platformy kąpielowej na rufie.
Sielanka skończyła się w pierwszej śluzie. Plan był taki: mąż siedzi za sterem i gdy tylko wrota śluzy się otworzą, wpływa do środka. Ja stoję na dziobie z bosakiem i kontroluję przybicie do ściany, a potem cumą przywiązuję barkę do uchwytów żebyśmy byli stabilni podczas wyrównywania się poziomu wody. W tym czasie dzieci, bawią się pod pokładem (widzę je przez luk pod stopami).
Niestety, gdy tylko znikłam dzieciom z oczu, Antosia uderzyła w płacz. Nie pomogło to, że siostra ją zabawiała i przytulała, że widziała mnie przez szybę nad głową, że do niej mówiłam. Przez pół godziny zawodziła rozdzierająco "Mamuuusia ". I tak było w każdej śluzie. Gdy wracałam pod pokład, nie pozwalała mi odejść na krok. Na szczęście na barce można sterować, gotować, jeść, zmywać, czytać, bawić się będąc stale blisko siebie.
Pokonawszy spokojny odcinek ujścia Nogatu, zawinęliśmy do Malborka. Wszyscy wpatrywaliśmy się z zachwytem w wyłaniającą się zza zakrętu rzeki sylwetkę zamku. Antosia powtarzała: "wielki ziamek Tosi", co Marynia prostowała: "Nie Tosi, tylko Krzyżaków!". Noc spędziliśmy w miejskiej marinie, gdzie podłączyliśmy się do prądu i uzupełniliśmy zapasy wody. Rano popędziliśmy zwiedzać zamek. Wałęsaliśmy się po nim podziwiając stare mury, podczas gdy dziewczynki wspinały się po niezliczonych stopniach, biegały po korytarzach i krużgankach, obchodziły komnaty i wyglądały przez okienka. Po zwiedzeniu zamku, zjedliśmy lody i wróciliśmy na barkę.
Tym razem nocowaliśmy na dziko. Wspaniale było zjeść kolację przy stoliku ustawionym w kokpicie, gdzie zamiast lampy świecił nam księżyc. Maryni i Antosi smakowało wszystko: nawet grubo krojony chleb z kiełbasą w skórze, pomidory ze szczypiorkiem i herbata bez cukru.
Przez tych kilka dni przemierzania szlaków wodnych na Żuławach, wpatrywania się w zieleń łąk, błękit nieba i granat wody, cumowania wśród wierzb i spacerów po łąkach, wszyscy się wyciszyliśmy. Zazwyczaj wszędobylska Antosia godzinami siedziała za sterem na kolanach mamy czy taty i wpatrywała się w meandrującą rzekę. Marynia, którą zwykle rozpiera energia, spędzała dużo czasu rysując czy bawiąc się figurkami piesków. My też wyhamowaliśmy: bez telewizora, komputera, Internetu i codziennej krzątaniny.
Dziewczynki co jakiś czas proszą nas o pokazanie zdjęć z rejsu barką. Wyprawa musi być żywa w ich pamięci, bo Marynia często pyta o Krzyżaków i "Malborek", a Antosia na widok statku czy kajaka na rysunku, wykrzykuje czule "barecka".