Zabawy z dzieciństwa. Gdybyśmy zobaczyli, że robią to nasze dzieci, umarlibyśmy na zawał. "Teraz to brzmi jak walka o przetrwanie"

Wspinanie się po drzewach, ewolucje na trzepaku i skoki do jeziora. To tylko kilka przykładów naszych zabaw z dzieciństwa. Kiedyś robiliśmy rzeczy, na które dziś z pewnością nie pozwolilibyśmy własnym dzieciom i dopiero teraz widzimy, czym to się mogło skończyć.
Im wyżej, tym lepiej Im wyżej, tym lepiej fot. Shutterstock

Zabawy na wysokości? Najlepiej!

Dorastaliśmy w różnych środowiskach, różni nas kilka-, kilkanaście lat. Ale pomysły na zabawy mieliśmy podobne. I to, co nas na pewno łączy, to zamiłowanie do zabaw na wysokości. Im wyżej, tym lepiej. Szczęście, że nikomu nic się nie stało, ale wtedy nikt nie myślał o konsekwencjach, najważniejsza była frajda.

- Kiedy jeździliśmy do prababci na wieś, naszą ulubioną zabawą było skakanie z belek, które znajdowały się pod dachem stodoły, na zgromadzone w niej stogi siana. Miałam około dziesięciu lat i wtedy wydawało mi się to świetną zabawą, ale gdybym zobaczyła, że robi to moje dziecko, na pewno dostałabym zawału - wspomina Ola.

- Opalałam się na dachu bloku. 10 pięter! Oczywiście wejście było plombowane, ale kto by się tym przejmował. Generalnie łaziłam z chłopakami po dachach - były koło siebie trzy sklepy, takie kostki. Żeby przedostać się z jednego na drugi, musieliśmy skakać - mówi Zosia.

- Najgorszym wybrykiem (przez który prawie rozpadła się moja wielka dziecięca przyjaźń) było łażenie po rusztowaniach remontowanego po sąsiedzku bloku - wyznaje Paula. - Z moją psiapsiółką weszłyśmy prawie do trzeciego piętra i wszystko szło gładko, aż postanowiłyśmy wrócić na ziemię. Wtedy okazało się, że koleżankę opuściła odwaga i konieczne było wezwanie ojców... Przez kilka dni miałam jej to za złe, bo dostałam szlaban.

- Mieliśmy ogród z drzewem orzechowym. Za ogrodem były garaże. Wchodziliśmy na to drzewo i z samego szczytu skakaliśmy na dachy garaży, żeby wyzbierać orzechy, które tam pospadały. Skoczyć było łatwo, gorzej z zejściem, bo drzewo nie rosło wcale aż tak blisko garaży. Raz spanikowaliśmy, zawołaliśmy tatę. Musiał przynieść drabinę. Wkurzył się wtedy nie na żarty - opowiada Karolina.

"Ścianki wspinaczkowe" mieliśmy także w domach. Pamiętam koleżankę, która błyskawiczne - po meblościance - dostawała się na pawlacz, na którym miała swoją tajną skrytkę. Nie tylko ona wspinała się po meblach.

- W dzieciństwie razem z rodzicami mieszkaliśmy z dziadkami. W pokoju dziadków stała ogromna szafa starego typu - ciężka, masywna - wspomina Jagoda. - Razem z braćmi lubiliśmy się na nią wspinać i skakać z niej na łóżko dziadków przykryte grubą pierzyną. Wspinaliśmy się również na własne meble, ale raz prawie skończyło się to tragedią, bo jeden z regałów przewrócił się na nas (na szczęście pokój był wąski i regał oparł się o przeciwległą ścianę).

Wycieczki na ROD były czymś powszechnym Wycieczki na ROD były czymś powszechnym fot. Shutterstock

"Szaber" nikogo nie dziwił

Z głodu byśmy nie zginęli, to pewne. Po pierwsze, zawsze ktoś wynosił coś z domu i robiła się z tego niezła uczta. Po drugie - umieliśmy sami zdobywać jedzenie. - O wypadach na czereśnie sąsiada nie będę wspominała, bo to klasyka - mówi Kaśka. I fakt, chyba każdy podjadał jakieś podkradane owoce. Często sięgaliśmy też po te, które były na gałęziach poza ogrodzeniem, czyli - jak wtedy myśleliśmy - bezpańskie.

- Robiliśmy wycieczki na ROD (wtedy były to Robotnicze Ogródki Działkowe, dziś - Rodzinne Ogródki Działkowe) i chociaż często obrywaliśmy burę za podjadanie owoców, byliśmy chyba po prostu "elementem krajobrazu". Fakt, jedliśmy na bieżąco, nikt nie robił zapasów. Jednak czasem takie eskapady zostawiały po sobie pamiątki. Regularnie zostawiałam części odzieży na ogrodzeniu przedszkola, na którego terenie rosły jabłonie - śmieje się Ula.

Family Fest3
redakcja

Zapraszamy na trzecią edycję rodzinnego festiwalu Family Fest! Więcej szczegółów >>

Element rywalizacji pojawiał się zawsze Element rywalizacji pojawiał się zawsze fot. Shutterstock

Każdy powód jest dobry, by rywalizować

Rywalizowaliśmy we wszystkim. A po to, by zaimponować znajomym, decydowaliśmy się często na dość ryzykowne zachowania.

- Nikogo nie dziwło, że ktoś potrafi przejść przez całą konstrukcję na placu zabaw "jak małpa", nie dotykając nogami podłoża - mówi Paweł. - Ja chciałem być lepszy, zrobić to, ale zaczepiając się o szczebelki nogami. Jakoś przeszedłem, ale nie mam pojęcia, jak to zrobiłem.

Podobne pomysły wpadały nam do głów nie tylko na placach zabaw. Swoją drogą - nie było tam żadnych miękkich płytek, jak obecnie. Zamiast nich podłożem był beton, a wszystkie sprzęty do zabawy były metalowe, kanciaste, nierzadko zardzewiałe i z odchodzącą farbą, ale... nikt się nie skarżył.

- Kiedy tylko rodzicie wychodzili z domu, braliśmy gąbki z sofy i zjeżdżaliśmy na nich po krętych schodach, które mieliśmy w naszym domu - wspomina Beata. - Ale nie jedno za drugim, tylko startowaliśmy razem, bo to był wyścig, kto pierwszy na dole. Nieraz ktoś kogoś "lekko" zepchnął, na ścianę, aby "wyeliminować" przeciwnika.

Do świetnej zabawy wystarczał trzepak Do świetnej zabawy wystarczał trzepak fot. Shutterstock

Podwórkowe zabawy

Trzepak to podwórkowy klasyk. Wystarczyło, że był, a nie narzekaliśmy na nudę. Pomagał grać w siatkówkę, gdy nie było siatki do gry, ale przede wszystkim - był narzędziem do licznych ewolucji. Powstawały całe układy do wykonania na trzepaku, niektóre choreografie były bardzo skomplikowane. Do najbezpieczniejszych jednak nie należały.

- Robiłam fikołki na górnej części trzepaka, a trzepak na betonie - wspomina Jowita.

I nie jest we wspomnieniach osamotniona, dolny pułap trzepaka był "dla mięczaków" (chociaż i tam niejeden uderzył głową o beton, gdy źle wyczuł odległość), najlepiej było zwisać z górnej części.

Niebezpiecznych zabaw nie brakowało. Wyobrażacie sobie, że wasze dzieci rzucają teraz nożami, tuż obok stóp ich kolegów?

- Grałam po kryjomu nożem w "państwa-miasta" ze starszymi kolegami i koleżankami - mówi Olga. - Rzucało się nóż tak, że musiał się obrócić w powietrzu i wbić ostrzem w ziemię. Jak się wbił to "odkrawało się" kawałek "terytorium" sąsiada i przyłączało do swojego.

Samotne wyprawy do lasu to było to Samotne wyprawy do lasu to było to fot. Shutterstock

A na wakacjach?

Okolicę znaliśmy jak własną kieszeń, ale na wakacjach było mnóstwo rzeczy do odkrycia. Pół dnia spędzaliśmy w lesie, nikt nie myślał o kleszczach czy mrówkach, które nas obłaziły. Wspinaliśmy się po belkach, pozostałościach po ściętych drzewach, robiliśmy bazy, bawiliśmy się w podchody. To był obcy teren, a umieliśmy się odnaleźć bez telefonów.

- Od ósmego roku życia jeździłam po całych Kielcach z bratem na rowerze. Czasami nawet wyjeżdżaliśmy za miasto w poszukiwaniu bazi, nie wiem, czemu tak je lubiliśmy - wspomina ze śmiechem Karolina. - W wakacje jechaliśmy rowerami nad rzekę i do niej właziliśmy. Ale to Silnica, więc płytka i bez żadnych prądów.

- Chodziliśmy sami do lasu, parę kilometrów od domu. Mając zaledwie kilka lat. W lesie była "Smródka" - tak nazywaliśmy rzeczkę-ściek. Nie kąpaliśmy się w niej - tylko grzebaliśmy wielkimi kijami, szukając "rybek". Łatwiej jednak było o śmieci, bardzo różne - wspomina Dorota.

Ale wakacje to nie tylko wędrówki do lasu. W końcu to wtedy wyjeżdżaliśmy "nad wodę". A tam mogliśmy spróbować tego, czego nie robiliśmy w mieście.

- Wjeżdżałam rowerami do jeziora z pomostu - wyznaje Jowita. - Obok pomostu stały koło siebie zacumowane łódki. Robiliśmy zawody, kto szybciej przeskoczy przez kilka tych łódek. One często się od siebie odsuwały, więc lądowaliśmy w wodzie - dodaje.

Skoki do jeziora kiedyś wydawały nam się doskonałym pomysłem Skoki do jeziora kiedyś wydawały nam się doskonałym pomysłem fot. Shutterstock

Liczyła się zabawa

Jeśli ktoś nie umiał pływać, zawsze znalazło się coś, czego mógł się trzymać. Nikt nie zastanawiał się, czy woda jest czysta, jak głęboki jest zbiornik, czy co się w nim znajduje.

- Chodziliśmy nad Kaczok - czyli zbiornik wodny, gliniankę, o trudnym do wyczucia dnie i niejasnym pochodzeniu (to była chyba szkoda górnicza) - wspomina Grzesiek. - Cud, że nikt z nas się tam nigdy nie utopił.

- Jak byłam dzieckiem, to bez wiedzy rodziców chodziłam z koleżankami na glinianki. Były to ogromne doły z wodą - zdradza Aga. - Zbierałyśmy tam glinę i przynosiłyśmy do domu, aby bawić się w garncarstwo. Dopiero w wieku dorosłym zdałam sobie sprawę, jakie to było niebezpieczne!

Na huśtawkach wyczynialiśmy prawdziwe ewolucje Na huśtawkach wyczynialiśmy prawdziwe ewolucje fot. Shutterstock

Co na to rodzice?

- Teraz to brzmi jak walka o przetrwanie - śmieje się ze swoich dawnych pomysłów Olga. Rodzice najczęściej nie byli świadomi tego, co robią dzieci.

- Moi rodzice wcześniej czy później dowiadywali się o tym, ale nie pamiętam, żeby z tego powodu byli jakoś szczególnie zestresowani. Coś tam mówili, żeby tak nie robić. Ale i tak robiliśmy - stwierdza Dorota.

- Wiele zabaw z tamtego okresu przyprawia mnie dziś o ciarki. Ale niesamowite jest teraz dla mnie to, że wówczas znikało się z domu na cały dzień - przypomnę - nikt nie miał telefonu przy sobie - i wracało wieczorem, chyba że w międzyczasie ktoś zgłodniał albo musiał skorzystać z toalety, a rodzice jakoś nie wariowali z niepokoju - zauważa Karolina.

Po latach stwierdzamy, że... po prostu mieliśmy dużo szczęścia.

- Jako dziecko i nastolatka miałam bardzo dużo swobody. Myślę, że po części wynikało to z tego, że byłam - jak na swój wiek - rozsądna i odpowiedzialna. Miałam także nieźle funkcjonujący instynkt samozachowawczy - zaznacza Weronika. - Co nie zmienia faktu, że miałam także dużo szczęścia, że okoliczności mi sprzyjały i nic złego się nie wydarzyło - a pewnie mogło.

Czy dziś pozwolilibyśmy naszym dzieciom na to, co my robiliśmy?

- Moje dzieci tego nie robią, bo nie mają takiej swobody, jaką ja miałam. Nie sądzę, żeby też kiedykolwiek poczuły takie ryzyko i niebezpieczeństwo, jak ja, kiedy byłam dzieckiem, bo są stale pilnowane. Czasami chciałabym, aby miały taką wolność, ale na samą myśl robi mi się słabo - podsumowuje Ania.

Więcej o:
Copyright © Agora SA