Piękno

Kilka dni temu Agnieszka pokazała mi zdjęcia Tosi zrobione zaraz po porodzie. Popatrzyłem i oniemiałem.

To było na długo, długo przed tym, nim w ogóle zacząłem myśleć o tym, że mogę chcieć być tatą. Powiedzmy, że miałem wtedy jakieś dwadzieścia lat, a wszelkiego rodzaju instynkty tacierzyńskie, jeżeli coś takiego czułem, zaspokajałem za pomocą kota.

Pamiętam, jak z ówczesną moja dziewczyną bawiliśmy się w wycinanie z weekendowej "Gazety Stołecznej" zdjęć najbrzydszych naszym zdaniem noworodków. Plan docelowy był taki, że zrobimy sobie z tego talię kart. Takie super brzydkie zostaną jokerami, potem będą asy, króle, damy i tak dalej. Jednym słowem, w tamtych czasach, uważałem, że noworodki dzielą się na brzydkie, bardzo brzydkie i nijakie, czyli takie same jak wszystkie.

Świetnie pamiętam, jak siostra urodziła synka. Z dumą trzymała go przy piersi, coś tam do niego gadała, coś tam do niego mrugała i cała była zachwycona, jaki on piękny, jaki śliczny. Patrzyłem z góry, patrzyłem z dołu, z prawej, z lewej, ale mimo największych starań widziałem tylko małe, sine, pomarszczone, lekko owłosione na głowie żyjątko. I wszystko mógłbym o nim powiedzieć, tylko nie to, że jest piękne.

Potem to samo przeżywałem, gdy urodziło się dziecko znajomych. Oni, że piękne, że śliczne, jakie rączki, jakie nóżki, a ja nic, widziałem pomarszczonego, drżącego, oślinionego stworka.

Sytuacja zmieniła się radykalnie, gdy sam zostałem tatą. Powiem więcej. Już na pierwszym USG poczułem silne wzruszenie natury estetycznej.

- Jaka piękna - jęknąłem, wpatrując się w złożony z esów floresów obraz na ekranie (i nic to, że jak się później okazało, to co w zachwycie brałem za główkę, było pupką).

A potem Tosia się urodziła i jak ją zobaczyłem, to oniemiałem. Jaka duża, jakie długie nóżki, jakie długie rączki. I jaka piękna buzia. Owszem, z wyrazu trochę podobna do Chińczyka, ale jakiego ślicznego!

Patrzyłem, patrzyłem i nie mogłem się nadziwić, że moje dziecko jest jakieś takie ładniejsze od wszystkich pozostałych. I w ogóle nie jest sine. Ba, nawet jakby opalone. Jakby marchewkowe.

- Co za karnacja - powiedziałem w zachwycie.

- To po mnie - pochwaliła się Agnieszka.

- To żółtaczka - oznajmiła pani doktor i zabrała Tosię na naświetlanie.

A potem minęło kilkanaście dni i marchewkowa karnacja przeszła w olśniewającą biel. A w zasadzie w apetyczny róż. I był to najpiękniejszy kolor świata.

A potem minęło kilkanaście tygodni i Tosia zaczęła przybierać na wadze. Łapki, nóżki, brzuszek, karczek i policzki zrobiły się tłuściutkie i była to najcudowniejsza tłustość świata.

A potem oczy nabrały koloru, pojawiły się ząbki, pojawiły się włosy. Buzię rozpromienił uśmiech, pojawiły się miny, grymasy, wygibasy. I wszystko to było najpiękniejsze, najwspanialsze na świecie...

Mógłbym tak jeszcze długo, ale się powstrzymam, bo nie o to chodzi. Chodzi o to, że kilka dni temu Agnieszka pokazała mi zdjęcia Tosi zrobione zaraz po porodzie. Popatrzyłem i oniemiałem, bo zobaczyłem małego, opuchniętego, owszem bardzo sympatycznego, bardzo kochanego, ale jednak stworka.

- A myśmy myśleli, że jest podobna do małego, ślicznego Chińczyka - powiedziała Aga, wskazując na podpuchnięte oczka.

- Prawdę mówiąc, to bardziej przypomina Andrzeja Gołotę po jakiejś ostrej bijatyce - skonstatowałem w myśli, a potem spojrzałem na Tosię, która stała tuż obok i pukając paluszkiem w zdjęcie krzyczała: "dzidzia".

Ona krzyczała, a ja się zapatrzyłem. No, bo nie wiem, jak to powiedzieć, ale moja córka, jest taka piękna, taka śliczna, taka słodka, że o rety!

Więcej o:
Copyright © Agora SA