23 miesiąc: O Wikingu, który przestał ssać

Odstawienie dwuipółletniego dziecka od piersi to niezwykle trudne zadanie. Magda Szczypiorska-Mutor opowiada, jak sobie z nim poradziła.

Łaa! Łaaaa! Ja chcę cycusia! Idź sobie! - wrzeszczał Jaś od kilku minut. Siedziałam na łóżku w naszej sypialni ze łzami w oczach, o krok od decyzji, żeby popędzić do pokoju Jasia i...

- No dobja - mruknął ugodowo Jaś. - Ale potem cycusia!

Chyba umówił się z tatą na czytanie "Kubusia Puchatka".

Cycusie już nie działają

- usłyszałam spokojne tłumaczenie męża. - Teraz będą do przytulania, a nie do ssania...

- Cycusia - warknął buńczucznie Jaś, ale już za chwilę słyszałam tylko monotonne mruczenie męża o Kłapouchym, który zgubił swój ogon. Po kwadransie zapadła cisza, a po kolejnych pięciu minutach z łóżka Jasia wygramolił się mąż.

- Zasnął - oznajmił nieprzytomny, zawinął się w kołdrę i natychmiast zrobił to samo. Tej nocy usypiał Jasia już trzeci raz.

Ja nie mogłam zasnąć. Wyszłam z łóżka i podreptałam do pokoju Jasia. Spał spokojnie, ściskając w objęciach ukochanego misia Edwardzika. Pogłaskałam go po główce i zrobiło mi się smutno.

Mijał właśnie kolejny tydzień wielkiej kampanii odzwyczajania Jasia od piersi. Wszystko działo się powoli, stopniowo i łagodnie. Ale, szczerze mówiąc, szło jak po grudzie. Odstawienie od piersi dwuipółlatka wcale nie jest proste. Taki dwuipółlatek dobrze wie, czego chce. A Jaś wiedział szczególnie dobrze.

- Cycusia !!! - wrzeszczał w sklepie, u znajomych, w szkole Julki. Zamiast ssać coraz rzadziej, chciał ssać coraz częściej, również w nocy. Byłam tym już bardzo zmęczona. Czułam intuicyjnie, że Jaś potrzebuje mojej stanowczej decyzji w tej sprawie - chciał już być "duzy", ale miałam wrażenie, że przywiązanie do cycusia nie pozwalało mu zrobić jakiegoś ważnego kroku naprzód.

Starannie zaplanowaliśmy kolejne etapy kuracji odwykowej. W ciągu dwóch ostatnich miesięcy udało mi się skończyć z podsysaniem w dzień. Jaś ssał tylko wieczorem, czasem w nocy, kiedy się obudził, no i rano.

Obydwoje z mężem lubimy długo spać, ale dzięki morderczej konsekewncji wyeliminowaliśmy poranne ssanie. Po prostu któreś z nas (na ogół nie ja) proponowało obudzonemu rano Jasiowi jakieś przyjemności. Najczęściej przytulanki z tatą i różne męskie zajęcia. Ja odwoziłam Julkę do szkoły, a kiedy wracałam, Jaś zaaferowany

Jaś już nie pamiętał,

że poranna przyjemność go ominęła.

- Mamo, mamo, napjawiliśmy kjan! - piszczał dumny ze swoją narzędziową skrzyneczką w rączce.

Z wieczornymi karmieniami poszło całkiem nieźle. Mężowi przez tydzień udawało się wracać z pracy na dwie godziny przed układaniem Jasia do snu. Zwykle wraca bardzo późno, dzieci były zachwycone i z lekka oszołomione.

- O, tata! - zdumiała się pierwszego dnia Julka - A co ty tu robisz?

Mąż zabierał je na spacery do lasu albo na sanki, albo urządzał im wyścigi dookoła domu. Chodziło o to, żeby

Jasia zmęczyć. Po takim treningu, po kolacji i kąpieli zasypiał natychmiast, o żadnym ssaniu nie było mowy. Gdy któregoś dnia Jaś miał szczególnie dużo energii i zanosiło się na przeprawę w sprawie cycusia, wieczorem jechaliśmy na basen. Jaś pływał na plecach taty, baraszkował z Julką, wariował w ulubionym dmuchanym samochodziku. Potem razem z tatą dreptał uszczęśliwiony do "siopackiej satni". Mąż kąpał go pod prysznicem, zakładał mu piżamkę i opatulony w zimowy kombinezon w samochodzie.

- Dzemam - oświadczał słabym głosem. - Lubię tak się zapatseć w sny - dodawał filozoficznie.

W domu spał do rana jak anioł. Każde zaśnięcie bez cycusia było sukcesem - następnego dnia Jaś domagał się ssania z mniejszym przekonaniem. Z czasem okazało się, że z przytulaniem, głaskaniem po główce, czytaniem i śpiewaniem też się całkiem przyjemnie zasypia. Najgorzej było w nocy. Kiedy Jaś się budził, uśpić mógł go tylko cycuś. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale okazało się, że heroiczne wysiłki męża o trzeciej nad ranem - czytanie o ogonie Kłapouchego albo opowiadania o planach "męskich wypraw" o czwartej też nieźle działały.

W ogóle tata, Jasia ukochany idol, był w tej całej sytuacji absolutnie niezastąpiony. Miałam wrażenie, że z tatą jest mu łatwiej pożegnać się z cycusiem i zrobić krok w "siopacki świat". Dużo z Jasiem rozmawiałam. Na początku był trochę obrażony.

- Nie lubię cię, bo nie chcesz mi dać cycusia - oświadczał naburmuszony.

- A ja cię bardzo lubię - odpowiadałam, przytulając buntownika.

Tłumaczyłam, że jestem już zmęczona karmieniem, że cycusia ssą malutkie dzieci i...

- Ale ja jestem malutki - marszczył się Jaś. - Jestem takim maleńkim kjólickiem.

- A ja jestem dużym królikiem - podchwytywałam i bawiliśmy się w teatrzyk. Jaś króliczek zwierzał się dużemu królikowi:

- Wies, moja mama jest niedobja. Wolę tatę.

A duży królik odpowiadał dyplomatycznie:

- Wolisz tatusia, rozumiem.

I dalej snuliśmy dialog króliczków o cycusiach i "wstjętnych" mamusiach. Od kiedy, jako duży królik, opowiedziałam Jasiowi, jak sama pożegnałam się ze ssaniem, zauważyłam, jak bardzo pomagały mu to pomogło. Po pięć razy dziennie opowiadałam historyjki o tym, jak Jasia koledzy, Antoś i Kuba, odzwyczajali się od cycusia, o odwykowych perypetiach Julki oraz bajki o zwierzątkach, które rosły, rosły i przestawały ssać swoje mamusie.

To wszystko było chyba trudniejsze dla mnie niż dla Jasia, który po jakimś czasie pogodził się z losem. Nieoczekiwanie bardzo pomogła mu Julcia.

- Zobacz, Jasiu, ja też już nie używam cycusia - wyjaśniała odkrywczo.

Kiedy minęły najgorsze trzy noce Jasiowego odwyku i sytuacja w naszym domu powoli wracała do równowagi, Julka umówiła się z Jasiem, że będą się bawić w dwa koniki. Pokój Jasia miał być stajnią. Na życzenie naszych koni wyjęliśmy materac z łóżka Julki i położyliśmy obok łóżka Jasia.

- Bo - jak wyjaśniła Julka - chcemy spać w jednym boksie.

Poza tym że miałam trochę kłopotu z karmieniem moich koni sianem wypożyczonym od naszej świnki morskiej, Leona, pomysł okazał się zbawienny. Pierwszej nocy spędzonej we wspólnym boksie Jaś obudził się tylko raz i szybko uśpiło go moje przytulanie i głaskanie po główce. Drugiej nocy też obudził się raz, ale tylko przeczołgał się na materac Julki i rano zastałam ich czule przytulonych. Od tego czasu Jaś miewał lepsze i gorsze dni, ale tych lepszych było coraz więcej. Poza tym

pochłonęła go nowa przygoda

- udzieliła mu się jeździecka pasja Julki i po spędzeniu niezliczonych godzin w stajni i na ujeżdżalni zamarzył o jeździe na rudym kucyku Bąblu. Kiedy wreszcie w opadającym na nos toczku i na niego wsiadł i wyruszył na przejażdżkę, był tak dumny i uradowany, że szeptał z przejęciem:

- Wsyscy mnie widzą? Juja widzi? Jestem dzokejem! Jestem wikingiem!

A gdy nieprzytomny ze szczęścia wiking, na koniku wielkości średniego bernardyna, wracał do stajni, oznajmił donośnym głosem:

- Jestem dzokejem, bo jestem duzy. Jestem duzy, bo juz nie syskam cycusia. - wytłumaczył - Bo dzokeje nie syskają - uściślił, poklepując swojego wierzchowca.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.