18 miesiąc: Nie i nie

Mówiąc "nie" dwulatek demostruje własne "ja". To dla rodziców niełatwy czas.

Jaś gadał jak najęty. Używał już mnóstwa skomplikowanych słów, takich jak "zodkiewka" czy i "jabajbaj", i lubował się w dziwnych, zaczerpniętych z książeczek zwrotach w rodzaju: "ach, cymze jest majątek, o pani!" albo "ocywiście, odzekł słoń". Miał jednak swoje ukochane słowko, którego używał przy każdej okazji i bez okazji: słówko "nie".

- Jasiu, teraz wkładamy spodenki - oznajmiałam, łapiąc tłustą nóżkę do nogawki.

- Nie - spokojnie odpowiadał Jaś, wyszarpując nogę i depcząc po spodniach.

- Wolisz czerwone spodnie czy dżinsy na szelkach? - próbowałam wykorzystać

wskazówki z poradnika

dla rodziców (rozdział pt. "Daj dziecku wybór").

- Nie - powtarzał Jaś.

W domu biegał na golasa. Ale kiedy wychodziliśmy na dwór, po prostu musiał się ubrać.

- Jasiu - zaczynałam z fałszywym entuzjazmem - pójdziemy na wspaniałą wyprawę, włożysz kalosze i połazimy po kałużach - kusiłam, nie zdradzając, że u kresu wspaniałej wyprawy jest sklep z proszkiem do prania.

- Nie - oświadczał z mocą Jaś. Wtedy włączała się Julka i za chwilę wołała mnie radośnie:

- Mamo, udało mi się!

Faktycznie - Jaś stał w przedpokoju gotowy do drogi - goły i w kaloszach.

Język stawał mi kołkiem od ciągłych negocjacji. Umyć zęby? Nie. Wolisz białą czy zieloną pastę? Nie. To twój obiad, Jasiu. Nie. Teraz zmienię ci pieluchę. Nie.

Z Julką było trochę łatwiej, też było "nie", ale można się było dogadać, wymagało to tylko trochę czasu i pomysłowości. Jaś wrzucał szczotkę do zębów do ubikacji, wypluwał obiad, a założoną pieluchę natychmiast zdzierał z siebie i rzucał gdzieś daleko. Wiedzieliśmy, że to normalny etap, ale niespecjalnie nas to pocieszało. Zwłaszcza mnie, bo przy mężu Jaś spuszczał nieco z tonu. Resztkami zdrowego rozsądku, starałam się Jasiowi

jak najwięcej odpuszczać,

kiedy tylko było można. Jednocześnie niezłomnie przestrzegałam kilku zakazów i nakazów

w takich sprawach, jak jazda w foteliku samochodowym, kask na głowie podczas wycieczek rowerowych, trzymanie za rękę w pobliżu jezdni, zakaz grzebania w gniazdkach elektrycznych, mycie rąk po przyjściu z dworu i kilka innych. W wielu sprawach zdałam się na "naturalne konsekwencje": nie je, to jest głodny, rzuca samochodzikiem - zabawka się psuje, ciągnie Julkę za włosy - Julka nie chce się z nim bawić. Pozwoliłam Jasiowi wyjść boso do ogrodu, kiedy nie chciał włożyć butów - na szczęście szybko pojawiła się błogosławiona naturalna konsekwencja w postaci jadowitej czerwonej mrówki.

Niestety większość codziennych czynności nie mieściła się w kategorii bezwzględnych zasad ani wśród spraw "do odpuszczenia" ani do pozostawienia buntownika na pastwę "naturalnych konsekwencji". Z czasem stałam się mistrzem negocjacji, wulkanem pomysłów, kopalnią sposobów i sposobików na umycie zębów, wejście do kąpieli, wyjście z kąpieli, wyjście na spacer, powrót do domu itp., jednak nigdy nie osiągnęłam stuprocentowej skuteczności.

Najgorzej było "w terenie". W sklepach Jaś wkładał do koszyka różne dziwne rzeczy w rodzaju kolorowych pumeksów, śledzia w pomidorach albo szczotki do klozetu, a przy kasie odbywały się długie pertraktacje i rozdzierające sceny, kiedy stanowczo odkładałam śledzia i szczotkę z powrotem.

- Nie!!! - protestował Jaś, zalewając się łzami i tuląc zostawiony na pocieszenie różowy pumeks. Wspólne kompromitujące zakupy bardzo przeżywała Julka, ostatnio szczególnie wyczulona na opinie innych ludzi.

- Mamo, ciągle muszę się wstydzić za tego głupka - jęczała teatralnym szeptem, albo upominała brata nerwowo:

- Jasiek, przestań, jeszcze spotkamy kogoś znajomego.

Jednak zdecydowanie najgorzej było na spacerach do lasu, kiedy spotykałam panią Agnieszkę z Anusią -

Bardzo Grzeczną Dziewczynką.

Anusia, o dwa tygodnie starsza od Jasia, była pierwszym dzieckiem pani Agnieszki. Anusia nie mówiła "nie", bo na razie mówiła tylko "mama", "tata" i "hau" na psa. Szczęśliwa pani Agnieszka - pomyślałam w pierwszym odruchu. Anusia na spacery jeździła w wózku, w haftowanych sukieneczkach i pastelowych rajstopkach i z wysokości swojej spacerówki nieśmiało przyglądała się oszalałemu Jasiowi. Jaś

gardził wózkiem

- wózek był dla niego tylko środkiem transportu służącym do przewożenia zebranych patyków, kamieni i szyszek. Biegał i brykał z niespożytą energią i już po kwadransie był wysmarowany błotem, wytarzany w mchu i upstrzony strzępkami liści. Na moje: "Chodź, wytrzemy ręce chusteczką" odwrzaskiwał zza krzaków: "nieeeee!". Jego "nie" wywoływało na twarzy pani Agnieszki cień przerażenia, a kiedy jeszcze, nauczony przez Julkę, dodawał: "nigdy w zyciu!", panią Agnieszkę ogarniała zgroza.

Anusia, otulona różowym kocykiem w słoniki, z coraz większym zainteresowaniem obserwowała Jasiowe poczynania i kilka razy miała wyraźną ochotę wygramolić się z wózka, ale mama osadzała ją na miejscu energicznym: "Siedź grzecznie, Anusiu!".

Sama byłam kiedyś mamą dziewczynki - jedynaczki, która może była trochę mniej bezkompromisowa niż Jaś, ale na spacerach biegała w wygodnych portkach, brudziła się, ile chciała, zbierała patyki i próbowała wspinać się na drzewa. Wiedziałam, że Jaś zachowuje się

w miarę normalnie

i że Anusi mogę tylko współczuć. A jednak w obecności pani Agnieszki czułam się dosyć głupio i starałam się nie składać Jasiowi żadnych zbędnych propozycji, żeby nie spotkać się z druzgocącą odmową. Aż któregoś dnia poznałam Martę, kiedy uwolniwszy się od pani Agnieszki weszłam głęboko w las i zaintrygowało mnie dziwne kłębowisko ciał za wielkim jałowcem. Marta wynurzyła się zza krzaka czerwona i rozczochrana, a za nią ktoś gromko wrzeszczał "nieee!!!". Rozejrzałam się odruchowo, ale to nie był Jaś, który właśnie wlazł do głębokiego dołu obok. To był Tadzio. Brudny jak prosię, cały w błocie, ze śladami mchu i sosnowych igieł na sweterku, balsam na moje serce.

- Jasiek, wyjdź z tego dołu - krzyknęłam, z trudem odrywając się od widoku cudownie wyświnionego Tadzia.

-Nieeee!!! - wrzasnął mój syn, a Marta spojrzała na mnie z błyskiem porozumienia.

Spośród wielu mam spotykanych na spacerach w lesie Marta była najfajniejsza. Na dodatek mieszkała niedaleko, miała córkę Marysię starszą od Julki o pół roku, ogród taki dziki jak nasz i nie była pedantką w kwestii domowych porządków.

Odwiedzałyśmy się i chodziłyśmy razem na spacery. Jaś i Tadzio pędzili do siebie z gromkim okrzykiem "kojega!!!" i czule klepali się po główkach. Od czasu do czasu spotykałyśmy panią Agnieszkę, sunącą z wózkiem pełnym pastelowych kocyków, w których grzecznie siedziała Anusia w haftowanej sukieneczce, i machałyśmy jej z daleka.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.