14 miesiąc: Pa, pa papko!

Jaś postanowił zmienić menu - kolejny odcinek cyklu Magdy Szczypiorskiej-Mutor

Ekologiczne buraki, ekologiczna marchewka, ekologiczne kartofle i pietruszka i por, i seler, i pomidory - wyliczał cierpliwie mąż, wypakowując warzywa po półgodzinnej wizycie w sklepie ze zdrową żywnością - I jabłka. Uff... I kiszone ogórki.

Od dwóch tygodni mieliśmy w domu mały zakład przetwórstwa owocowo-warzywnego. Wieczorami myłam ekowarzywa, obierałam ze skórki i kompletowałam zestawy. Na przykład: zupka pomidorowa - 1 marchewka, 1 pietruszka, kawałek selera, mały por i pomidor albo: warzywa do pulpetów z indyka - 2 marchewki, 1 pietruszka, kawałek selera, 2 małe pory. Kroiłam zestaw na mniejsze kawałki, pakowałam do torebek i do zamrażarki.

Julka bardzo lubiła mi pomagać i wymyślała nowatorskie kombinacje, np. zupa jabłkowo-ogórkowa albo kisiel z pora. A wszystko przez Jasia, który

stanowczo odmówił

jedzenia papek. Nawet ulubiony słoiczkowy indyk z ryżem i warzywami w kostkę przestał go interesować, bo nie był wyzwaniem - kostki marchewki były dość mikre i nawet bezzębny człowiek by sobie z nimi poradził. A Jaś miał zęby. I temperament zdobywcy. Lubił wgryzać się, odgryzać, gryźć, żuć i miażdżyć.

Kiedy na chwilę spuszczałam go z oka, wpijał się zębami w różne jadalne i mniej jadalne rzeczy - surowe jajko w skorupce, pachnącą gumkę do ścierania, kłębek waty, drewniany klocek, gąbkę. Ze zwykłą kanapką rozprawiał się jak pirania albo wygłodzony pies - z rozmachem i głośnym "Am!".

Najchętniej polowałby na swoje jedzenie i pożerał gdzieś w krzakach, ale nie próbowaliśmy inscenizować takich sytuacji, żeby zachęcić go do jedzenia. Jedyne, do czego się posuwaliśmy, to niewinna uwaga rzucana w czasie przedłużającego się posiłku:

Lucek idzie!

I obiad znikał raz dwa. Lucek oczywiście nigdy nie interesował się zawartością talerza Jasia (za wysoko i wszyscy widzą), ale zdarzało mu się czasem delikatnie wyjmować z rączki małego kanapkę albo plaster pieczonego indyka.

Na zawartość słoiczków nasz pies nigdy nie reagował entuzjastycznie. Resztki trafiające do jego miski wzbudzały w nim wyraźną nieufność. Julka, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu z lubością pochłaniała niemowlęce przeciery owocowe, teraz za Jasiowymi papkami nie przepadała.

Gotowanie zupek było nawet przyjemne, a dzięki Jasiowi wszyscy jedliśmy ekologiczne warzywa. W zeszłym roku próbowałam wprawdzie wyhodować własne, ale po kilku tygodniach morderczej harówki z podlewaniem, pikowaniem i wyrywaniem chwastów marchewki osiągnęły grubość wykałaczki, rzodkiewkom nad ziemią wyrosły metrowe łodygi, a pod ziemią rachityczne czerwone nitki. Cztery odmiany sałaty zostały zeżarte przez ślimaki.

Gotowałam więc

ekologiczne obiadki

z przywożonych przez męża ekowarzyw, a Jaś rozpromieniał się na widok pełnej miseczki. To była przyjemność! Nareszcie ktoś żywiołowo reagował na moje kulinarne wyczyny. Nie żebym gotowała jakoś szczególnie podle, ale mój mąż w przeciwieństwie do mnie raczej nie lubi jeść, a dla Julki posiłki są przykrą koniecznością.

Za to Jaś ciamkał, mlaskał, oblizywał się, wybierając paluszkami co smakowitsze kąski, przewracał oczami, mruczał "mmm" i zajadał aż miło. Kiedy miał ochotę użyć sztućców, dosyć sprawnie posługiwał się zakrzywioną łyżeczką. Ale rzadko miał ochotę - wolał jeść rękami, które po skończonym posiłku starannie wycierał we włosy, jeśli w porę temu nie zapobiegłam.

Sztućce

okazały się bardzo przydatne dopiero gdy Julka zademonstrowała Jasiowi nabytą w przedszkolu umiejętność strzelania z widelca jak z wyrzutni. Bęc! I porcja buraczków ląduje Jasiowi na czole! Hop! I marchewka na koszulce! Powiedziałam Julce, co o tym myślę, ale było już za późno. Jaś też tak chciał. Nieporadnie, ale konsekwentnie nabierał jedzenie na łyżeczkę i rozrzucał po całej kuchni radośnie chichocząc, a na koniec rzucał w Julkę miseczką z resztką pomidorówką.

- Brawo, Jasiu! - cieszyła się Julka, która uchyliła się w porę i z promiennym uśmiechem obserwowała pomidorówkę ściekającą malowniczo po ścianie.

Po pierwszych zachwytach nad moimi obiadami Jaś zaczął jeść jakby mniej. I krócej. Wyjadał to, co najbardziej lubił, i już chciał pędzić dalej. Do zabawek, do książeczek, na dwór. Grzebać w piasku, oglądać ślimaki, zbierać szyszki, huśtać się na huśtawce - to były ciekawe zajęcia. Miałam wrażenie, że

szkoda mu czasu

na jedzenie. Na początku trochę się tym przejmowałam, ale mąż stwierdził filozoficznie, że jak mały będzie głodny, to zje.

- Zdrowe dziecko je tyle, ile potrzebuje. Nic mu nie będzie - zapewnił nasz pediatra, do którego zadzwoniłam po tym, jak Jaś szybko wyjadł z obiadu kawałki mięsa oraz buraczki i odmaszerował do swoich zajęć, zostawiając pół miseczki warzyw. W końcu spojrzałam trzeźwo na sytuację i przestałam się przejmować.

Ale babcia, która przyjeżdżała do nas mniej więcej raz na dwa tygodnie, niepokoiła się bardzo.

Spójrzcie, przecież on chudnie w oczach - załamywała ręce, przyglądając się tłuściutkiemu Jasiowi. - Może kupicie mu

syrop na apetyt?

- Babciu, to ja jestem chuda, a nie on! - przypominała urażona Julka. Do tej pory swoimi dietetycznymi niepokojami babcia nękała właśnie ją. Julka poczuła się zdetronizowana.

- To ja nie lubię jeść, nie pamiętasz, babciu? - dopytywała się wzburzona.

- A biedna Julcia to już po prostu skóra i kości! - podchwyciła ochoczo babcia. Julka się rozpromieniła i zaproponowała z entuzjazmem:

- Chcecie zobaczyć, jakie mam chude żebra? O!

Julka zawsze była szczupła, a w wieku Jasia przez pół roku nie jadła prawie nic poza jagodowym jogurtem, bananami i sokami dla niemowlaków.

Jaś nie był tak ortodoksyjny, ale często stosował jeszcze

inną dietę,

na przykład przez cały dzień jadł wyłącznie pieczonego indyka. Albo tylko ogórki. Albo chleb z masłem. Albo tylko jogurty z płatkami. Kiedy sięgałam do lodówki po siódmy jogurt albo ósmą porcję buraczków, robiło mi się trochę niedobrze.

A Jaś kwitł. I tył. I rósł. Miał niespożytą energię, a na dodatek wyraźne kulinarne zacięcie. Często razem ze mną gotował obiady dla ukochanego misia Edwarda. Starannie konsultowaliśmy menu, chociaż Edward nie był wybredny i zawsze wyglądał na zachwyconego, kiedy lądował twarzą w talerzu z jedzeniem. Po dziesięciu minutach ciamkania, paprania i radosnych pomruków Jaś oświadczał:

- Edwajd zjadł. Ja tez - i zmykał do swoich spraw, w biegu wręczając mi Edwarda w warzywach albo w mięsnym sosie z makaronem w uchu:

Pozmywaj go.

Więcej o:
Copyright © Agora SA