Gdyby nie nagła eksplozja Jasiowej elokwencji, ten miesiąc minąłby nam nie wiadomo kiedy w wesołym poświątecznym rozgardiaszu. Mieliśmy już za sobą Wigilię, śpiewanie kolęd, tropienie w ogrodzie śladów reniferowych kopytek, sań i ciężkich butów Mikołaja. Wszystko odbyło się jak należy. Mikołaj przyjechał, wypił zostawiony na kamieniu przed domem kubek mleka i zjadł własnoręcznie przez Julkę upieczone ciasteczka (renifer zadowolił się marchewką i siankiem), zabrał obrazki Julci dla siebie i elfów, zostawił listy do dzieci i dwa wory prezentów na starej sośnie. Ze świątecznego otumanienia wyrwał nas Jaś, gdzieś tak w okolicach drugiego dnia świąt. Nonszalancko przechadzając się (bokiem) wzdłuż półek z książkami złapał Lucka za ucho i oznajmił:
I to było pierwsze słowo Jasia. Nie "mama", nie "tata", tylko "łoła" (od odgłosu szczekania). Czyli, jak nam się wydawało - Lucek. Wkrótce okazało się, że łoła to także wszystkie inne psy. Z czasem łołą zostały też koty, konie, lwy, myszy i pluszowe zabawki. Krótko mówiąc - wszystko, co ma futro. Kiedy jednak któregoś dnia Jaś na widok naszego mocno brodatego sąsiada zakrzyknął radośnie "łoła!", wszystko stało się jasne - Jaś nie zawracał sobie głowy subtelnymi rozróżnieniami między sierścią, szczeciną, futrem, puchem i brodą.
Po kilku dniach pojawiła się kolejna nowość. Wieczorem, kiedy mąż kąpał Jasia, mały przyjrzał mu się, dźgnął go palcem w czoło i wypalił radośnie:
Mąż aż zaniemówił z przejęcia, a potem wrzasnął na cały dom:
Powiedział "tata"!!! Jaś powiedział "tata"!
Popędziłyśmy z Julką do łazienki. Jaś miał swoje pięć minut. Wycelował paluszkiem w oko schylonej nad nim Julki i ogłosił w natchnieniu:
- Juja!
- Łaaa! - wrzasnęła Julka - powiedział: "Juja"! Powiedział do mnie!
A co ze mną? - pomyślałam ponuro. Lucek to łoła, tata to tata, Julka to Juja, a ja?!
Od tej pory co kilka dni namawiałam Jasia:
Powiedz: "mama"...
Mały przyglądał mi się wnikliwie i niezmiennie odpowiadał: "Tata".
Próbowałam go przechytrzyć:
- Jasiu - perswadowałam - powiedz "ma".
- Ma - odpowiadał Jaś.
- A teraz powiedz "ma".
- Ma - odpowiadał Jaś.
- A teraz powiedz "ma - ma".
- Ta - ta - odpowiadał maluch z chytrą miną.
Raz chciałam go zaskoczyć.
- Kto to jest? - spytałam wskazując na siebie.
- Łoła - zdecydował Jaś bez namysłu, wymownie klepiąc mnie po włosach. I gadaj tu z takim.
Jednak kiedy Jaś chciał coś powiedzieć, był precyzyjny i dokładny, mimo że nie zawsze w lot pojmowaliśmy,
Któregoś dnia siedział pod naszą wielką choinką i rozglądał się w poszukiwaniu pierniczkowych niedobitków (przewidując szturm na nie, upiekłam je w wersji hipoalergicznej). Wprawdzie w pierwszy dzień świąt razem z Luckiem ogołocili z pierniczków niższe partie choinki tak doszczętnie, że znalazłam na podłodze aż 17 czerwonych i zielonych wstążeczek (bez pierniczków), ale gdzieniegdzie w zasięgu Jasiowego wzroku jeszcze coś dyndało. Za chwilę Julka płaczliwym tonem doniosła:
-Maamoo, on znowu wyjada pierniczki!
Faktycznie, Jaś siedział pod choinką i ciamkał. Nagle z dezaprobatą oświadczył:
- Łoła.
Wpatrywałam się w niego intensywnie, a mój mózg pracował na zwiększonych obrotach. Pierniczek w kształcie psa? Nie. Lucek zabiera mu pierniczek? Nie. Pierniczkowi wyrosło futerko? - pomyślałam w desperacji - Też nie.
Jaś spojrzał na mnie ciężko i jeszcze raz oznajmił z przyganą:
-Łoła.
Chyba już nie licząc na zrozumienie, wyjął z buzi kawałek pierniczka. Za pierniczkiem ciągnął się kłębek waty. Pewnie spadł z wyższych gałązek - mógł być śniegiem albo brodą Mikołaja z wydmuszki.
Łoła - splunął Jaś. I
Nowe umiejętności Jasia bardzo bawiły Julkę, ale też budziły w niej niepokój. Z Jasiem przechadzającym się przy meblach i gadającym o łołach łatwiej było się bawić i nawiązać kontakt, ale jednocześnie maluch wkraczał na tereny do tej pory zarezerwowane dla Julki. Co chwila słyszeliśmy:
- Mamo, on rusza moje kredki! On rusza moją książkę!
Żeby ułatwić życie nam wszystkim, ustaliliśmy z Julką, że swoje rzeczy trzyma wyżej, niż sięga Jaś. Ale i tak zdzieraliśmy gardła, ciągle tłumacząc i negocjując, a Julka wywiesiła na drzwiach swojego pokoju kartkę: "Jaświ wstęłmp wzberońony".
A Jaś zachowywał się jak szaleniec wypuszczony na wolność. Codziennie odkrywał jakieś nowości z imponującą energia i pasją. Zaglądał w każdy kąt, wyciągał książki z półek, przemieszczał się owinięty choinkowym łańcuchem, gryzł kanapy i smarował szyby w tarasowych drzwiach psim jedzeniem. Wszędzie go było pełno. Kiedy nauczył się pokonywać stopień do kuchni, zaczął majstrować przy drzwiach lodówki. Któregoś dnia zastałam go tam, kiedy z dziwnie błyszczącą buzią przełykał coś z zagadkową miną. Obok na podłodze wierny wspólnik Lucek wylizywał z papierka smętne resztki masła. Jaś przełknął, mlasnął, wytarł rączki we włosy i wyglądał na bardzo zadowolonego. Od tej pory kilka razy dziennie zakradał się do lodówki i
żółty ser razem z folią i kiszoną kapustę. W popłochu przypominałam sobie, czego dziecko w tym wieku na pewno nie powinno jeść i pod wpływem tych rozważań założyliśmy blokadę na lodówkę. Jaś strasznie się wściekł, ale już następnego dnia odkrył wiklinowy kosz z warzywami i zaczął pasjami eksperymentować z cebulą - lizał, gryzł, wąchał i potrząsał.
Na wszelki wypadek umyłam i obrałam ze skórki wszystkie cebule. Dobrze zrobiłam, bo przy następnej wizycie w kuchni Jaś na serio wgryzł się w warzywo. I nic - żadnego płaczu, pisku, krzywienia się. Pociamkał, pociamkał i wypluł. Od tej pory robił to przynajmniej kilka razy dziennie. Na dodatek
ze sobą, zabierał na spacer i zasypiał z nią. Julka przyglądała się temu z obrzydzeniem i fascynacją. Któregoś razu jedna z cebul potoczyła się Jasiowi w ciemny kąt pod ławę, w stronę psiego posłania. Julka mu ją wygrzebała i zanim zdążyłam zainterweniować, Jaś dokładnie oblizał zdobycz i skrzywił się. Na cebuli był kłak kurzu i kilka włosów Lucka.
- Co, Jasiu - zagadnęła Julka z kumplowskim porozumieniem - Łoła?
Jaś spojrzał na nią z politowaniem.
- Ne. Kuz.