Wiesz, dosyć często zadaję sobie to pytanie i właściwie nie mam gotowej odpowiedzi. Dobrze mi z tym, że jestem dorosły. Teraz przeżywam najlepsze lata mojego życia; mógłbym powiedzieć: "Trwaj chwilo, jesteś piękna". Ale jest we mnie tęsknota za świeżym i niewinnym stanem zmysłów i umysłu, którymi dziecko bada świat. Za tym zdziwieniem, fascynacją, zachwytem. Wtedy się łapczywie doświadcza tego, co nowe - wszystko jest tak zachwycające jak w pierwszej fazie miłości. To jest romansu ze światem.
Kiedy patrzę, jak małe dziecko ślimaka albo słucha ćwierkania wróbla, przypominam sobie, że świat można tak oglądać. Że można być w nim zakochanym, że można się zatracić w tym, co się robi, że można robić coś całym sobą. Nie oddałbym tego, co mam teraz, ale chciałbym doświadczać świata tak, jak doświadczają go dzieci. Chciałbym ten kamień, tę trawę, to szkiełko widzieć jeszcze raz dziecięcymi oczyma, jeszcze raz poczuć tę lekkość ciała, łatwość oddechu.
Życie jako lekcja? Tak myślą mistycy, mędrcy. Większość z nas, w zależności od osobowości, widzi życie jako źródło albo miłych bodźców i doznań, albo celów, które warto i należy osiągnąć, albo przeszkód i ograniczeń.
Samo postawienie sobie tego pytania - czy jestem gotów spojrzeć na życie jak na lekcję - już wydaje mi się wielką wartością.
Możemy uczyć się od wielkich nauczycieli ludzkości, autorytetów, mistrzów, z książek. Ale też możemy naukę czerpać z własnych doświadczeń, a zwłaszcza trudności, jakie napotykamy. Jeżeli przyjmiemy taką pełną pokory postawę, zobaczymy, że również dzieci mogą być naszymi nauczycielami.
Możliwość traktowania życia jako lekcji, a siebie jako ucznia to jedno z najważniejszych odkryć w moim życiu. Staram się tak robić, choć nie jestem mędrcem. A sfera obcowania z dziećmi jest obszarem, w którym bardzo wiele można nauczyć się o sobie i o innych.
Mamy wokół siebie mnóstwo źródeł wiedzy o dzieciach. Mamy poradniki, książki wydawane przez pana Santorskiego, przez pana Prószyńskiego, czasopisma takie jak "Dziecko". Mamy też różne przekazy od naszych matek, babć, ciotek, sąsiadek. Ale przecież najwięcej wiadomości o sobie przynosi nam samo dziecko. Ono mówi nam o swojej niepowtarzalności, o swoich potrzebach, o swoich możliwościach.
Przypomniało mi się niedawno takie szczególne zdarzenie z czasów stany wojennego, które bardzo dużo mnie nauczyło. O wszystko było wtedy trudno, a my od kuzynki z zagranicy dostaliśmy dla naszego rocznego synka kombinezon do spania. Wtedy to było coś niezwykłego i zachwycałem się tym kombinezonem. Dziecko, zamiast leżeć w becie, mogło mieć całkowitą swobodę ruchów, a jednocześnie było mu ciepło. Cieszyłem się, że dziecko w tym kombinezonie może osiągnąć pełnię autonomii, może spać w takiej pozycji, jak chce, jest nieskrępowane.
W tym czasie nasz synek miał bardzo poważne problemy ze snem. Właściwie w ogóle nie spał w nocy, budził się co chwila, trzeba było do niego nieustannie wstawać. Kiedyś się przeziębił i moja żona, żeby mu nie było zimno, mocno i ciasno opatuliła go kocem i położyła spać. Następnego dnia wszyscy obudziliśmy się o dziesiątej. Synek pierwszy raz od ośmiu miesięcy przespał całą noc. Spróbowaliśmy jeszcze ras i okazało się, że on po prostu chce spać zawinięty i skrępowany. Nie chce żadnej swobody i autonomii.
Miałem trzydzieści lat, był stan wojenny i to dla mnie najważniejsza była wolność, a potrzeby mojego synka były zupełnie inne. Chciał się czuć jak w brzuchu - zakorzeniony, owinięty w kokon. Okazało się, że te tradycyjne bety, krępujące powijaki miały jednak jakiś sens. Dziecko pokazało nam w dramatyczny sposób, że ma inne potrzeby. Nasze zadanie polegało na tym, by być wystarczająco pokornym wobec doświadczenia i przyjąć to, czego chciał synek.
Ależ nie! Chodzi o to, że jeśli uważnie obserwujesz i masz postawę ucznia, a nie kogoś, kto postępuje z dzieckiem według instrukcji obsługi - możesz dziecku wyjść naprzeciw. Dzieci się przecież bardzo między sobą różnią, na przykład temperamentem, niektóre są szczególnie wrażliwe. Ale przez obserwację, uczenie się, można dojść do tego, jaki sposób spania czy ubierania będzie dla tego konkretnego dziecka najlepszy.
Małe dzieci, tak jak całym sobą kochają świat, tak samo całym sobą chorują. Choroba jest wstrząsem dla całego organizmu. Wymaga to od nas wielkiej uwagi i wrażliwości. Nie każdy to umie. Pamiętam, kiedyś zostałem sam w domu z trzyletnim synkiem. Żona wyjechała, a on zachorował na bardzo ciężką odrę. Musiałem mu bez przerwy zbijać gorączkę, żeby nie miał drgawek, zaciemniać pokój, nawilżać powietrze i towarzyszyć mu w jego cierpieniu, którego się bał, którego nie rozumiał. Miałem też jakieś ważne sprawy do załatwienia, związane z pracą. Do dzisiaj pamiętam, że ta sytuacja wymagała ode mnie ogromnego poświęcenia. Musiałem ciągle wstawać w nocy, nastawiać sobie budzik, wchodzić do zimnej wody, żeby otrzeźwieć.
To były lekcje żelaznej woli, cierpliwości. Czasem myśli się: "No dobra, mogę zarwać jedną, drugą noc i po takim poświęceniu niebiosa będą już tak łaskawe, że przez trzecią noc dziecko powinno być już całkiem zdrowe".
Tymczasem ono tej trzeciej nocy jeszcze bardziej mnie potrzebowało. Nie wystarczyło, że się wykazałem, że dałem z siebie 100, czy nawet 200 procent. Dziecko, a właściwie jego choroba, uczy mnie transcendencji, przekraczania swojego egocentryzmu, przekraczania wyobrażeń na temat moich możliwości i ograniczeń. Myślałem, że nie dam rady nie spać przez trzy noce, a tymczasem nie tylko czuwałem, ale jeszcze miałem czas na zabawę w aptekę, w sprzedawanie i kupowanie leków.
No właśnie, dzieci potrzebują od nas dwóch największych dóbr na świecie: naszego czasu i naszej uwagi. Jedno bez drugiego nie istnieje. Trudno nam ten czas dawać dzieciom. Bo czas to nasz byt materialny, pieniądze, potrzeby innych ludzi.
Mój ulubiony mistrz Thich Nhat Hanh w książce "Cud uważności" przytacza taką wypowiedź: Odkryłem sposób, by mieć więcej czasu dla siebie. W przeszłości zwykłem patrzeć na czas jak gdyby był podzielony na części. Jedna część była zarezerwowana dla Joeya, inna - dla Sue, jeszcze inna, na różne prace domowe. Dopiero pozostały czas traktowałem jako swój - mogłem czytać, pisać, zajmować się pracą badawczą, pójść na spacer. Teraz staram się już nie dzielić czasu na części. Uważam czas Joeya i Sue za swój czas. Kiedy pomagam Joeyowi w lekcjach, szukam sposobów, by traktować jego czas jak swój. Gdy wspólnie z nim rozwiązuję zadania, dzielę z nim chwilę i staram się znaleźć w sobie zainteresowanie tym, co w danym momencie robimy. Czas poświęcony synowi staje się moim czasem. (...) Muszę powiedzieć, że teraz mam nieograniczoną ilość czasu dla siebie!
Dzieci mogą nas nauczyć tego, o czym mówi ten cytat. Bycia "tu i teraz". Obecności i uważności. Bycia do końca, bez reszty, bez kombinowania i uciekania myślami gdzie indziej.
Dzieci uczą nas też potęgi wyobraźni, potęgi i marzeń. Pukam wieczorem do drzwi mojego domu i słyszę: "Hasło?!" Wołam szybko: "Smalec i masło!" i zostawiam swoją pracę, swoje pieniądze - wchodzę w krainę wyobraźni mojego syna. W inny świat. On potrafi być tu i teraz, i jednocześnie w świecie swojej fantazji. Przyjmuję zaproszenie.
Czas między 18. a 25 miesiącem życia dziecka jest rzeczywiście trudny. Dziecko sprawdza, czy może nadal być panem tego świata. To czas konfrontacji z rzeczywistością, która nie jest tak różowa, jak się dotąd wydawało. Chodzi o to, by nie wychować tyrana, a jednocześnie nie przetrącić dziecku jego charakteru, nie zniszczyć autonomii i godności. Dwulatek nie powinien wyjść z tego okresu ani z poczuciem, że świat panuje nad nim, ani że on panuje nad światem.
W tym trudnym czasie wiele możemy się nauczyć o sobie. Jedni z nas zorientują się, że łatwiej jest im pobłażać, a inni - że łatwiej jest wytyczać granice, dawać po łapkach itd. Mało kto umie jedno i drugie. To wielka okazja, by na resztę swojego życia nauczyć się zachowań z tego drugiego bieguna: łączyć ciepło, tolerancję i łagodność ze stanowczością, stawianiem wymagań, konsekwencją. Jedni z nas w kontakcie z dwulatkiem uczą się stanowczości, a inni - łagodności, empatii, poszanowania autonomii dziecka.
Dla mnie jedną z najważniejszych książek jest zbiór notatek Korczaka: "Jak kochać dziecko". Tam jest taki rozdział z pytaniami dzieci. To jest dla mnie lekcja podstawowej kontemplacji świata.
"Dlaczego pszczoły nie mają króla?", "O czym mrówki rozmawiają ze sobą?", "Czy są krasnoludki? Dlaczego nie ma? A jeżeli nie ma, skąd wiadomo, jak wyglądają?", "Czy w uchu są prawdziwe bębenki?", "Dlaczego łzy są słone?", "Lepiej być ślepym czy głuchym?", "Dlaczego kanarek nie może iść do nieba?", "Czy macocha musi bić dzieci?", "Od czego włosy są rude?", "Dlaczego bez męża nie można mieć dzieci?", "Czy powietrze to Bóg?"
Dziecko ma szansę stawiania pierwszych pytań. Dziecko nam przypomina, że tak można patrzeć na świat. Z lotu ptaka. Dlatego myślę, że kto ma dziecko w domu, ten ma skarb.
Dziecko 6/1998