"Nie mam ubezpieczenia, prawa do urlopu, a moje dzieci będą pracowały na emerytury dla polityków. O co tu, u licha, chodzi?"

Rodzice na tzw. umowach śmieciowych - jak to jest, gdy masz dziecko i żadnych świadczeń?

Wiele dyskusji dotyczących przyszłości krąży wokół tego, że kobiety rodzą zbyt mało dzieci i na emerytury dzisiejszych trzydziestolatków nie będzie miał kto pracować. Sęk w tym, że dyskurs publiczny wydaje się nie zauważać jeszcze jednej sprawy: wszystko wskazuje na to, że może wcale nie będzie tak źle... bo wielu trzydziestolatków co prawda jest rodzicami, ale emerytura nie będzie im się należeć. Oto wiek XXI - czas umów śmieciowych. Może niezatrudnianie pracowników na zasadach umowy o pracę to sposób na niż demograficzny i ratowanie ZUS-u?

Według danych GUS z ubiegłego roku na umowach czasowych pracuje nawet 3,5 mln Polaków. Panuje przekonanie, że w ten sposób pracują głównie osoby młode, w trakcie studiów lub tuż po nich oraz dorabiający do emerytury ludzie po 60-tce. Tymczasem jest to również rzeczywistość wielu współczesnych rodziców - zapytaliśmy ich, jak to jest być rodzicem pracującym na "śmieciówce".

Polityka prorodzinna to żart!

- Polityka prorodzinna nie istnieje w Polsce, o czym najlepiej świadczy fakt, że można zatrudniać na śmieciowe umowy młodych rodziców - mówi Adam, dziennikarz motoryzacyjny. - Jakby tego było mało, co chwilę są zakusy na nasze 50-procentowe koszty uzyskania przychodu. Ostatnim, który chciał zlikwidować tę ulgę był Donald Tusk, który twierdził, że zna dziennikarzy zarabiających po 35 tys. miesięcznie. Ja znam takich, co tyle zarabiają w rok.

Adam podkreśla, że nie może odkładać niczego na emeryturę, bo po prostu go na to nie stać. Nie ma też urlopów - kiedy nie pracuje, nie zarabia. Jak wyglądają rodzinne wakacje ojca pracującego na "śmieciówce"? - Żona spędza czas z dziećmi, a ja pracuję. Wybieramy tylko miejsca, gdzie jest Internet, żebym mógł pracować. Jeśli nie będę tego robił - nie zarobię i zabraknie na życie, opłaty, mieszkanie czy nowe buty dla dziecka. Często pracuję nocami, żeby jednak coś z tych wakacji mieć. Później jestem niewyspany, ale coś za coś...

Ania, mama dwulatka, mówi: - Mój mąż tłumaczy na umowie śmieciowej w domu. Zarabia dużo więcej ode mnie, ale ja go ubezpieczam zdrowotnie. No i nie ma żadnych składek emerytalnych. Za to opiekował się przez rok naszym synem, pracując jednocześnie. Nie odkłada na emeryturę i pracuje w trakcie wakacji. I ma tego coraz bardziej dość. Od września syn pójdzie do żłobka i mąż pewnie będzie powoli rozglądać się za czymś innym.

Adam dodaje: - Jakiś czas temu chcieliśmy z żoną skorzystać z możliwości zatrudnienia niani. Okazało się, że aby zalegalizować jej pracę na preferencyjnych warunkach, rodzice muszą być zatrudnieni na etat lub ewentualnie umowę-zlecenie - żaden z nich nie może pracować na umowę o dzieło, a to już zakrawa o kpinę! Do tego na każdym kroku słychać, jak to zmniejsza się przyrost naturalny w Polsce... Jaki ma być ten przyrost, skoro ustawodawca nie wie, że spora część nowych rodziców pracuje na "śmieciówkach"?

Macierzyński? Dobre sobie!

Justyna, tłumaczka i lektorka języka angielskiego, opowiada, że gdy zaszła w ciążę, przystąpiła do dobrowolnego ubezpieczenia zdrowotnego. Opłacała składki przez kilka lat, a ubezpieczenie obejmowało całą rodzinę, bo mąż również pracował na podstawie umowy o dzieło. - Nie dało się inaczej. Z zazdrością patrzyłam na koleżanki, którym przysługiwał urlop macierzyński. Sama przepracowałam pięć lat w szkole językowej - na umowie o dzieło, oczywiście, mimo że pracowałam w jednym miejscu, miałam ustalony grafik... To powinno być nielegalne! Zresztą szkoły językowe prawie nigdy nie zatrudniają na etat... Najczęściej każą zakładać własną działalność gospodarczą, a ta forma samozatrudnienia też jest średnio przyjazna młodym matkom... Zwłaszcza, że w wakacje się nie pracuje, a trzeba mieć ciągłość w opłacaniu składek na chorobowe, inaczej przepadają...

Spirala zadłużania

Najtrudniejsze w wolnych zawodach i wśród osób pracujących na umowy o dzieło czy umowy-zlecenia jest to, że zarobki różnią się z miesiąca na miesiąc. Jacek, montażysta jednej z prywatnych stacji telewizyjnych w Polsce, mówi: - Najgorsze w umowach śmieciowych jest to, że przychody z ich tytułu są często nierównomierne. Tzn. w okresie produkcyjnym zarabiamy, a potem przychodzi przerwa, za którą pracodawca łaskawie płaci nam "postojowe" w wysokości tysiąca złotych. Co to oznacza? Niekończącą się spiralę zadłużania i spłacania kart kredytowych, debetów i pożyczek od rodziny, bez szans na odłożenie na przyszłość, nie mówiąc o ZUS-ach, itp.

Justyna, prowadząc rozważania o sytuacji swojej i męża - oboje przez długi czas na "śmieciówkach", ona właśnie zaczęła pracę na etat, ale na czas określony, on wciąż na umowie o dzieło, dwójka małych dzieci, poniżej piątego roku życia - stwierdza: "W tym wszystkim może fajne jest to, że nie wpakowaliśmy się dzięki temu w kredyt we frankach - śmieje się. - Ale tak naprawdę to bzdura. Zepsuła ci się pralka? Nie kupisz jej na raty, musisz od razu wyłożyć tysiaka albo obciążyć kartę. Nie masz gotówki, to nie kupisz samochodu, telewizora czy nawet roweru. Kredytu przecież nikt ci nie da, a łatwiej wydać 200 złotych miesięcznie niż od razu 2 tysiące...

Rodzice pracujący na umowach o dzieło boją się też o szansę na dostanie się dziecka do państwowego przedszkola. - W Krakowie, gdy moje dziecko szło do przedszkola, trzeba było przynieść zaświadczenie z pracy obojga rodziców, o tym, że mają zatrudnienie. Nie przespałam kilku nocy ze stresu. Co miałam zanieść do przedszkola? Nasze śmieciówki? Na szczęście nasi pracodawcy napisali nam oświadczenia, że jesteśmy stałymi współpracownikami i to wystarczyło, ale co się namartwiłam - to moje. Teraz często wystarcza samo rozliczenie roczne z urzędem skarbowym - to ma sens, przecież płacę podatki!

Umowa o dzieło to prezent od losu!

Joanna pracuje w wydawnictwie, w oparciu o umowę o dzieło. Należy do mniejszości "śmieciowych rodziców", bo jest zadowolona i sama chciała pracować na takich warunkach - akurat z końcem pierwszego urlopu macierzyńskiego wygasł jej stosunek o pracę z innym pracodawcą, a nowa oferta pojawiła się w dobrym momencie: - Nie chciałam oddać dziewczyn do żłobka - tłumaczy, - zresztą kto by mi ciągle siedział z chorymi dziećmi? Nie mam nikogo w Warszawie. Niania? To się już robi taka kasa, że nie opłaca się w sumie wracać na etat. No i chciałam być z nimi w domu przez jakiś czas, więc praca na umowę o dzieło to jakiś nieprzewidziany prezent od losu, o którym nie myślałam, jak podjęłam decyzję o wychowawczym - tak wyszło.

Jak tu zakładać rodziny?

Wojciech Orliński, dziennikarz "Gazety Wyborczej", napisał na swoim blogu krytyczny post o umowach śmieciowych: "(...) Pracodawca proponując taką umowę pokazuje pracownikowi, że traktuje go nie jak cenny kapitał ludzki, tylko jak śmiecia. Pracownik byłby w tej sytuacji szalony, gdyby swoje śmieciowe zatrudnienie traktował serio - powinien raczej odwalać byle jaką chałturę i szukać lepszej oferty gdzie indziej.

(...)W ostateczności za śmieciowe umowy zapłaci społeczeństwo, bo zaludniać je będą śmieciowi obywatele - pozbawieni ustawowego prawa do rozwoju i wypoczynku, nie mający czasu ani środków na czytanie książek czy chodzenie do kina. Życie społeczne zastąpi im sport i plotki o celebrytach. To się przecież już dzieje.

W szerszej perspektywie umowy śmieciowe są więc marnowaniem ogólnospołecznego kapitału ludzkiego dla krótkoterminowego zysku pracodawcy. Płacimy za to wszyscy, także szczęśliwcy na legalnych etatach - bo marnowanie kapitału ludzkiego uderza w całe społeczeństwo. Jak ludzie pracujący na śmieciówkach mają choćby zakładać rodziny?"

Moje dzieci będą pracować na innych

O prorodzinnej polityce rządu rodzice zatrudnieni w oparciu o śmieciowe umowy mogliby rozprawiać godzinami. Justyna po prostu nie rozumie, że ustawodawcy pozwalają na powszechne zatrudnianie ludzi na takich zasadach. Z kolei Iza, dokumentalistka w jednym z telewizyjnych programów, mówi z przekąsem: - Nie mam ubezpieczenia zdrowotnego, nie płacę ZUS-u, nie mam prawa do urlopu, nie mogę pobierać zasiłku dla bezrobotnych, a dwójkę dzieci, które będą pracowały na emerytury dla naszych polityków, dałam Polsce. O co tu, u licha, chodzi? - pyta retorycznie.

Wojciech Orliński kończy swój blogowy wpis tymi słowy: "Przeciwnicy tego określenia ("umowy śmieciowe" - przyp. red.) apelują o nieużywanie go, bo to określenie nie jest neutralne. Piętnuje i stygmatyzuje tę formę zatrudnienia. Otóż z przyczyn wyłożonych powyżej, zamierzam je piętnować i stygmatyzować, bo umowy śmieciowe na nic innego nie zasługują."

Absolutna większość znanych mi rodziców pracujących w oparciu o umowy śmieciowe - zwane ładnie "umowami cywilnoprawnymi" - zgodziłaby się z Orlińskim. I nadal będą pracować bez możliwości odkładania pieniędzy na emerytury (bo nierównomierne wynagrodzenie nie pozwala na oszczędności), bez możliwości wzięcia kredytu (co oczywiście może wyjść im na korzyść, nawet jeśli nie kupią sobie pralki - mogą prać ubrania rodziny u teściów) i bez prawa do wypoczynku.

Ich dzieci z kolei będą w przyszłości pracować na emerytury tych szczęśliwców, którzy teraz mają etaty i wspomagać swoich, pozbawionych środków do życia, starych rodziców. Tylko dlatego, że prawo pozwala na taką formę zatrudnienia. Chyba, że "śmieciowi rodzice" rzeczywiście zarabiają przynajmniej 35 tysięcy miesięcznie i odkładają pieniądze na przyszłość. W takim razie - przepraszam. Da się być rodzicem na umowie śmieciowej - to pewne. Ale nie jest to ani łatwe, ani przyjemne, a już z pewnością nie jest pożądane.

Więcej o:
Copyright © Agora SA